Powiem szczerze, że nie musiałam robić tych wszystkich mecyji z głosowaniem. Umieszczając dzisiejszego zwycięzcę wśród „konkursowiczów”, jak mawiał Pan Japa, od początku wiedziałam, że jest skazany na sukces. Znowu zacytuję klasyka, czyli naszą szkolną sekretarkę, zrobiłam to „dla pro formy”. Nazwa jest tak nośna że większości się spodobała.
Postanowiłam zrobić research i spróbować dowiedzieć się, gdzie Borek Pękalski się sytuuje i czy w ogóle istnieje. Po wpisaniu w Google, na pierwszym miejscu wyświetlił mi się… mój konkurs. Potem było jeszcze lepiej – Mateusz Borek, Ivo Pękalski. Same nazwiska związane ze sportem. Ani słowa o zimnej zupie. Przypomniała mi się moja sąsiadka z Ciechanowa, poczciwa pani Pękalska, ale koło nas nie ma żadnego borku, tylko bagna. Przyjmuję więc tezę, że jest to nazwa swoista. Wracając do meritum, przypominam, że książka, z której pochodzi dzisiejszy przepis to „Obiady na każdy dzień roku”, Danuty i Henryka Dębskich.
Produkcja chłodnika rozciągnęła się w czasie na dwa dni. I w tym miejscu serdecznie przepraszam siostrę B. i siostrę E. Zaprosiłam je na chłodnik, z zamiarem wykorzystania ich umiejętności manualnych. Tylko że kupiłam zwykłe mleko, które nie zdążyło się zsiąść. Czekałyśmy na tę wiekopomną chwilę, lecz po próżnicy to było czekanie. Mleko się uparło i nawet wspomożone bardzo kulturalnymi bakteriami z kefiru odmówiło współpracy. Na obiad były więc pajdy chleba z serem żółtym i maminym dżemem truskawkowym. Dziewczyny mogły czuć się zawiedzione i wykorzystane, bo zagoniłam je do najmozolniejszej roboty w całym przepisie. Miały obierać namoczone orzechy.
– Czy na pewno trzeba je obierać? One chyba są młode (siostra B.)
– Skórka łatwo schodzi (ja)
– No nie wiem… (sceptycznie siostra B.)
– Trzeba je obrać bo są gorzkawe (ja)
– Mam krótkie paznokcie (siostra B.)
– Ja mam krótsze (siostra E.)
– Nie, to ja mam najkrótsze (ja)
– No dobra, wygrałaś (siostra E, spoglądając na moje „szpony”, prawie bez białej części)
Zapchane chlebem powszednim porzuciłyśmy mrzonki o ciepłym obiedzie i udałyśmy się na urodzinową bibkę do koleżanki O. Na drugi dzień bakterie wykazały więcej kultury. Mogłam więc dokończyć dzieła. Połączyłam wszystko, posiekałam według przepisu. TO NAJLEPSZY CHŁODNIK JAKI JADŁAM. Jak bum cyk cyk. Bogactwo smaku i cudowne orzeźwienie antyupałowe. Stopień trudności oceniłabym na 2, w czterostopniowej skali. I dobrze mieć giermka :D, a najlepiej dwóch.
Chłodnika à la Borek Pękalski
Czas przygotowania: 1,5 godziny samemu, godzina z pomagiermkiem
Składniki dla 4–5 osób:
- pół litra rosołu
- 250 ml soku pomidorowego (użyłam zmiksowanych pomidorów z puszki)
- 50 g orzechów włoskich, zalanych wrzątkiem i obronnych ze skóry (obieranie leniwce mogą pominąć, ale nie gwarantuję że nie będzie gorzkawe)
- 700 ml zsiadłego mleka
- 200 ml śmietany dwunastki lub osiemnastki
- dwa jajka ugotowany na twardo
- 300 g szpinaku, ja użyłam świeżego, ale przecieranie liści przez sitko jest pracochłonne, więc myślę, że można użyć tego rozdrobnionego
- po pól pęczka szczypiorku i koperku
- około kilogram ugotowanych, obranych ziemniaków
- 100 g słoniny
Przygotowujemy rosół. Szpinak myjemy dokładnie i obrywamy ogonki. Zagotowujemy go z rosołem i przecieramy przez sitko. Orzechy siekamy z obranymi jajkami. Natkę i koperek również siekamy. Słoninę kroimy w kostkę i wytapiamy skwarki. Odlewamy smalec i dodajemy na patelnię pokrojone gotowane ziemniaki. Podsmażamy porządnie. Mieszamy sok z mlekiem i śmietaną, dodajemy orzechy z jajkami i natkę. Doprawiamy solą i pieprzem.
Kładziemy na głębokim talerzu gorące ziemniaki ze skwarkami i zalewamy zupą. I to jest coś co lubię. Niby lekki chłodnik, a treściwy dzięki kartoszkom i skwarkom. Po prostu wyśmienity, a do tego dość wykwintny. Jeśli kiedyś będę miała własny lokal, na pewno będzie miejsce w jadłospisie dla tej pyszności.
PS. Dziewczyny! Naprawdę mi przykro, że nie spróbowałyście… Ale nakarmiłam przynajmniej ciężarną sąsiadkę!