Nie robota to była, ale wakacje. Ale trzeba było ciężko pracować, żeby spróbować jak najwięcej jedzenia i wina w tydzień. I zjeść jak najwięcej lodów. Było ciężko, był pot i łzy (ze szczęścia, że takie pyszne), krwi nie zaobserwowałam.
Dzięki posiadaniu przyjaciółki z ławki w liceum, zamieszkującej obecnie toskańskie wzgórza (jest to bardzo rzadki i barwny gatunek, w całej Toskanii występuje tylko jedna jego przedstawicielka), pojechaliśmy na tydzień eksplorować smaki i zapachy, oraz liznąć leonardów i boticellich. Nie mogę napisać, jak ulubiony redaktor z Trójki, że bawiłam z wizytą u mojego przyjaciela Stinga w jego malowniczej willi, ale i tak jestem wniebowzięta. Tutaj przerywam ciąg zachwytów, żeby jeszcze raz podziękować naszym gospodarzom za gościnę. Mazowiecko-toskańska szkoła. Dzięki nim udało nam się zobaczyć dużo więcej, niż zwiedzilibyśmy na własną rękę. A także uniknąć kulinarnych wpadek, bo rekomendowali nam miejsca z przepysznym jedzeniem.
Kończę wstęp i zapraszam do przeczytania mini przewodnika po kilku miejscowościach w Toskanii, a także rezerwatu Cinque Terre w Ligurii.
Mieliśmy zacząć zwiedzanie od Florencji, ale dotarliśmy do domu naszych gospodarzy około północy, a po wypiciu dwóch butelek prosecco położyliśmy się spać o drugiej, dlatego plan uległ modyfikacji. Jako że mieszkaliśmy w pobliżu Lukki, postanowiliśmy pierwszy dzień przeznaczyć właśnie na to przepiękne miasto. Baza wypadowa – Montecarlo – położona jest kilka kilometrów od trasy kolejowej z Pizy do Florencji, czyli w bardzo korzystnym miejscu. Do Florencji jest około 70, a do nadmorskiego kurortu Viareggio ok. 50 kilometrów.
Panorama Lukki z wieży widokowej, porośniętej drzewami
Do Lukki, ze stacji Altopascio, do której mieliśmy najbliżej, jedzie się 10 minut pociągiem. Komunikacja kolejowa jest sprawna, pociągi jeżdżą często, przede wszystkim w godzinach szczytu, dlatego taka forma podróżowania jest bardzo wygodna. Ceny osobówek są porównywalne z polskimi. Na mniejszych stacjach są automaty biletowe, bardzo czytelne nawet dla osób nieznających włoskiego. Trzeba pamiętać, by przed wejściem do pociągu skasować bilet w zielonym kasowniku, który znajdziecie w budynku dworca lub na peronie. Nieskasowany bilet może skutkować mandatem w wysokości 30 €. Jeśli nie zdążycie kupić biletu na stacji, konduktor może Wam go wypisać, bez żadnej dodatkowej opłaty. W większości osobowych pociągów nagrany głos informuje o mijanych stacjach, co jest naprawdę bardzo wygodne dla turysty, bo może jechać bez stresu, podziwiając widoki za oknem, a kiedy usłyszy nazwę stacji docelowej, wysiada i cześć. Zdarzyło nam się jednak raz, kiedy wracaliśmy wieczornym pociągiem z Florencji, że żaden głos nie informował o mijanych stacjach. Wtedy podróż była dość stresująca, bo okna i drzwi w pociągach mają lustrzaną powłokę od środka, co utrudnia widoczność po ciemku, a stacje są słabo oświetlone, czasami nie widać, na jaką się dojechało. Dlatego po zmroku najlepiej siedzieć blisko lokomotywy i zachować czujność.
Jeśli chodzi o podróżowanie samochodem, z Pizy do Florencji prowadzą dwie autostrady. Benzyna we Włoszech jest droższa niż w Polsce, autostrady też nie należą do najtańszych. Są jednak szybkie i wygodne. Co do warunków jazdy to pamiętajcie, że Włosi nie używają prawie kierunkowskazów, a do przepisów ruchu drogowego podchodzą dość luźno. Nie zauważyłam jednak, by z tego powodu ktoś się przesadnie złościł. Widzieliśmy kilkanaście sytuacji, które w Polsce byłyby zarzewiem większego konfliktu, tu jednak pieszy, kierowcy samochodów, skuterów i rowerów mają dla siebie więcej wyrozumiałości. I dobrze, bo na denerwowaniu się na drodze jeszcze chyba nikt nie zyskał, postawa stoicka oszczędza nam wrzodów żołądka.
Ech, mieć taki taras…
Lukka jest przepięknym miastem. Jej stara część otoczona jest w całości grubaśnymi murami, które służą także za miejski park, bo na całej długości są szeroką aleją rowerowo-spacerową. Naprawdę coś niesamowitego. Z jednej strony widok z góry na stare miasto, a z drugiej na okoliczne zielone wzgórza.
Zaułki Lukki
Lodziarz na murach w Lukce
Jeśli chodzi o stronę gastronomiczną, na każdym kroku są bary i pizzerie, w których można zjeść szybką pizzę sprzedawaną w kawałkach (około 1.5–2.5 € za porcję), lub focaccię z toskańskim serem czy wędliną. Focaccia to kwadratowy placek z ciasta drożdżowego, którego solidny kawałek stanowi podstawę wielkiej kanapki. Dodatki możemy wybrać sami – salami, speck, szynkę parmeńską, różne rodzaje serów, a także pasty – karczochowa, pesto, truflowa, czy serowa. Taki kanapacz może nawet wystarczyć za obiad, a kosztuje od 2 do 3.5 €. Coś pysznego.
Ten pan przyrządzał nasz posiłek
Tortelli luchesi – duże tortellini nadziewane chlebem i mięsem, typowy przysmak z Lukki. W tle obowiązkowe prosecco.
Jeśli chcecie zjeść coś bardziej obiadowego, używając przy tym sztućców, polecamy makarony z owocami z pobliskiego morza tyrreńskiego, tortelli lucchesi (najczęściej nadziewane mięsem i chlebem i polane pomidorowym sosem ragu), albo ravioli z ricottą i szpinakiem. Do obiadu najlepiej wziąć butelkę wina. Nie kosztuje wiele, wina domu to wydatek rzędu 10 €. My za każdym razem braliśmy prosecco, chociaż nie pochodzi z Toskanii, lub inne wino musujące (frizzante) z regionu. Nie wiem, czy znajdę wiele restauracyjek w Polsce, gdzie butelka pysznego wina do obiadu kosztuje 40 złotych. Najbardziej boli, że te same butelki, za które płaciliśmy 6–8 € w supermarkecie, w Polsce kosztują 60-100 pln. Myślę o tym w kategoriach skandalu.
Drugiego dnia pojechaliśmy do Florencji, która leży w dolinie między wzgórzami, więc jest tam bardzo ciepło i nie ma przewiewu. Tak przynajmniej mówili. Pojechaliśmy w letnich strojach, nastawieni na przemykanie cienistą stroną ulicy. I co? I natrafiliśmy na tak silny wiatr, że momentami trudno było iść. Dobrze, że na ten dzień mieliśmy zarezerwowane bilety do Galeria d’Uffizi.
Tłum turystów na Piazza della Signora
Dzięki temu przez trzy godziny chroniliśmy się przed mackami zdradliwej aury, w towarzystwie kilku obrazków i paru rzeźb ;). Gdybyśmy byli większymi koneserami sztuki, lub absolwentami jej historii, poświecilibyśmy na oglądanie conajmniej cały dzień. I nie zrozumcie mnie źle – dzieła są wspaniałe, może nawet trochę przytłaczające jest oglądanie „Narodzin Wenus”, który to obraz nie-koneserzy znają zapewne z pakietu programów firmy Adobe. Jednak takie nagromadzenie sprawia, że wszystko się zlewa. Więc albo skupiamy się tylko na kilkudziesięciu największych arcydziełach, albo przychodzimy kilka dni z rzędu i sobie dawkujemy wrażenia. Poza tym te najsłynniejsze obrazy mistrzów włoskich pochodzą z okresu głównie Średniowiecza i Renesansu, dlatego tematyka jest w 90 procentach sakralna. Czyli jest to monotematyka. Dlatego muszę przyznać, że ciekawsze wydawały mi się sale z malarstwem niemieckim i flamandzkim, bo powstały już po reformacji, dlatego świat przedstawiony w dziełach jest bliżej ludzi. Obrazy przedstawiają życie codzienne i świeckiego człowieka. Pewnie wielu z Was się ze mną nie zgodzi, ale tak właśnie to odebrałam.
Widok z tarasu w Galerii Uffizi
Jeśli chodzi o stronę kulinarną, zdaliśmy się na Trip Advisor – portal stworzony przez turystów dla turystów. U nas dopiero raczkuje, ale tam już od kilku lat jest najpopularniejszym źródłem wiedzy o miejskich rozrywkach i gastronomiczno-hotelowej ofercie danego miejsca. Florencja jest jednym z pięćdziesięciu miast na świecie, które mają specjalną aplikację do ściągnięcia na tablety i smartfony. Nie każdy jest jednak posiadaczem tych cudów techniki, można więc wcześniej sobie zaznaczyć najlepiej oceniane miejsca i nanieść na klasyczną, papierową mapę.
Przed L’Antico Vinaio
Ten pan zrobił nasze pyszne focaccie
A oto i focaccie
Nasz obiad – focaccie i po lampce czerwonego wina zjedliśmy w barze L’Antico Vinaio, prowadzonym przez wesołych i rzutkich trzydziestoparolatków. Mają świetną atmosferę, chociaż lokalik jest mały, a także bardzo duży wybór dodatków. Ceny też niewielkie, mimo że mieszczą się w samym centrum, około sto metrów od wyjścia z Uffizi. Tam mój ukochany spróbował pierwszy raz w życiu salcesonu i się nim zachwycił. Z lodów na podwieczorek zrezygnowaliśmy, bo gęsia skórka pokrywała nasze turystyczne ciała.
Jedna z trattorii we Florencji
Mam jeszcze jedną podstawową uwagę. W bardzo wielu barach, pizzeriach i trattoriach karmią tylko do 15, a ponownie otwierają drzwi dla gości w okolicach 19. Między 12 a 15 przerwę w pracy mają pracownicy biur i sklepów, potem zaś kolej na posiłek dla kelnerów i kucharzy. I ja ich świetnie rozumiem, bo pracują od rana do nocy i mają święte prawo do zjedzenia w spokoju i odpoczęcia. Nijak to się ma do sezonu w krakowskich restauracjach na Rynku, gdzie kelnerzy pracują po 18 godzin za 3 pln za godzinę. We Włoszech kelner i kucharz to normalne zawody, pracownicy gastronomii nie są traktowani przez pracodawców jak tania siła robocza.
Koniec sjesty, za chwilę otwieram…
Pozostając we Florencji, mam jeszcze jedną obserwację. W panetteriach, trattoriach i barach ceny są podobne, bez względu na rangę miasta i usytuowanie lokalu względem atrakcji turystycznych. Po prostu nie zdzierają, a karmią. I to karmią raczej dobrze. Żeby mieć pewność, że szybkie jedzenie będzie smakowało, na przekąskę trzeba wybrać raczej focaccię czy panini. Raz bowiem zdarzyło mi się jeść gnocchi al ragu, które były średnie i żałowałam, że nie wybrałam baru z wielkimi kanapkami. Ale innym razem byłam przekonana, że jedzenie będzie niedobre, a linguine z miecznikiem i sosem pomidorowym okazało się smaczne. Po prostu trudno trafić na niesmaczną kanapkę, na sos dużo łatwiej.
Trzeciego dnia podróży postanowiliśmy zrobić sobie luźniejszy dzień i odwiedzić spacerkiem pobliskie Montecarlo. Droga pięła się pod górę, odsłaniając nam coraz to ładniejsze krajobrazy, a cały spacer do centrum zajął 20 minut.
Winnice w Montecarlo
Drzewka oliwne rosną wszędzie w okolicy
Montecarlo jest naprawdę malutkie, dokładne obejście miasteczka zajmuje maksymalnie pół godziny, ale można zjeść lody, posiedzieć na tarasie i pozachwycać się widokiem. Można też zjeść pizzę, albo kupić sobie na kolację trochę serów, wędlin i wina w sklepie koło apteki, gdzie sprzedaje przemiła pani. Nareszcie mogłam wykazać się znajomością włoskiego, którego naukę zaniedbałam kilka lat temu. Na początku miałam spore trudności z przypomnieniem sobie podstawowych słówek, ale po kilku dniach było już tylko lepiej. Poza tym Włosi naprawdę się cieszą, kiedy cudzoziemiec mówi do nich w ich języku, a nie po angielsku. Oczywiście nie prowadziłam z nikim długich dysput o sensie życia, ale dawałam sobie świetnie radę w small talkach.
Główna uliczka w Montecarlo
Po powrocie z wycieczki udaliśmy się na pizzę, bo zbliżała się pora przerwy obiadowej. Pojechaliśmy do pizzerii w pobliskim Altopascio z zamiarem zamówienia pizzy ze speckiem i mascarpone, którą nasza gospodyni wychwalała pod niebiosa.
Nasza nowa ulubiona pizza – ze speckiem i mascarpone
Spróbowawszy trzech rodzajów – z kiełbasą, z szynką dojrzewającą, parmezanem i rucolą, oraz wspomnianą już ze speckiem i mascarpone, od razu staliśmy się ortodoksyjnymi fanami ostatniej. Postanowiliśmy, że zrobimy ją po powrocie do Krakowa. I tu znowu cena była przystępna – za zestaw obiadowy, czyli pizza plus pół litra wody / 200 ml wina / szklanka piwa i espresso zapłaciliśmy 9 € od osoby. Lokal nie ma wyszukanego wystroju, ale podczas przerwy obiadowej zawsze jest pełny, a personel wesoły, elastyczny i profesjonalny.
Dzień zakończyliśmy pyszną zupą z zielonego groszku, przygotowaną przez gospodynię i oczywiście butelką wina. Realizowałam ambitny plan przybrania na wadze, bo nasi gospodarze sugerowali, że z moją raczej szczupłą prezencją jestem mało wiarygodna jako posiadaczka strony kulinarnej. Toskania wydaje się być idealnym miejscem do przytycia dla takich neofitów jak ja, którym wszystko tutaj smakuje.
Zupa – krem z zielonego groszku
Na początku pobytu wydawało mi się, że nie wepchnę w siebie wiecej jedzenia, ale w drugiej połowie zaskakiwałam samą siebie. Tyciu sprzyja jedzenie małych śniadań, obiadu podczas przerwy w pracy i właściwie drugiego obiadu na kolację, w domu. Poza tym, jeśli mieszkasz w małym miasteczku lub wiosce, do pracy jeździsz samochodem, a okoliczne drogi nie są bardzo bezpieczne dla spacerowiczów, bo są wąskie i mają niewielkie pobocza. Dlatego odpada chodzenie do pracy piechotą, rower raczej też. Widzieliśmy wprawdzie wielu kolarzy, ale oni wyglądali jak profesjonaliści, jeździli w peletonikach, tworząc małe masy krytyczne i raczej trenowali niż używali roweru jako środka lokomocji. Ja, mimo intensywnego poruszania się pieszo, przytyłam półtora kilograma przez tydzień. No ale codzienna kolacja około 21, słuszna porcja lodów i wina robią robotę. W Polsce nie odżywiam się w ten sposób, po powrocie na pewno więc wskoczę w stare schematy. Tylko musimy najpierw zjeść te wszystkie sery i wędliny, które stamtąd przywieźliśmy.
W sobotę z samego rana pojechaliśmy na całodniową wycieczkę do sąsiedniej Ligurii, obejrzeć Cinque Terre – rezerwat przyrody, położony na kamienistych wzgórzach nad samym morzem, z zapierającymi dech w piersiach widokami. UNESCO doceniło jego walory i wpisało ten obszar, wraz z wybrzeżem, na listę dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego. Całą, liczącą około 14 km trasę, można pokonać pociągiem, ale to jest opcja dla mięczaków, rodzin z dziećmi lub tych mniej żwawych emerytów. Poza tym pociąg jedzie głownie tunelami, wyłaniając się z nich jedynie na kolejnych stacjach kolejowych, by wypluć ambitniejszych i wchłonąć zmęczonych wspinaczką pasażerów.
La Spezia, w drodze do Cinque Terre
Aby się tam dostać z okolic Lukki, trzeba pojechać autostradą do La Spezia, zostawić auto na parkingu przy dworcu, tam wsiąść w pociąg regionalny kierunku Levanto i rozpocząć wędrówkę. Podstawowa trasa, biegnąca wzdłuż morza, liczy 5 etapów. Są to odcinki między miejscowościami, położonymi w przepięknych okolicznościach przyrody. To Riomaggiore, Manarola, Corniglia, Vernazza i Monterosso. Czwarty i piąty etap są najdłuższe i najtrudniejsze, więc jeśli ktoś nie czuje się na siłach, może przebyć je pociągiem. Od razu ostrzegam jednak, że najpiękniejsze widoki są właśnie na tych najdłuższych odcinkach, jeśli więc nastawiacie się na doznania wzrokowe i utrwalanie ich aparatem fotograficznym, nie sposób ich nie przejść. Dla hardkorowców jest też trasa górska, biegnąca z dala od morza, naokoło. Ma długość około 40 km i w jeden dzień raczej się jej nie przejdzie. Dla górskich łazików będzie to zapewne duża gratka.
Pierwszy etap trasy, z Riomaggiore do Manaroli…
…zwany la Via dell’Amore
W każdym z miasteczek odnajdywaliśmy wyraźne ślady winobrania
Skaliste wybrzeże w Manaroli
Stacja kolejowa w Manaroli – widok z góry
Na trasie szybko pojawia się zmęczenie, ale boskie krajobrazy są godną rekompensatą za spalone kalorie. Natomiast niech Was ręka boska broni od zrywania czerwonych owoców kaktusów, które rosną wszędzie po drodze. Monika powiedziała, że są jadalne i nawet poświęciła się, aby zerwać mi jeden. Owoc jak owoc, słodki i mięsisty.
Podstępna roślina o nazwie fico d’India
Kaktusowe tortury. Foto by Orfeo di Carlo
Ale to, co przeżyłam po zjedzeniu, to gehenna. Mimo że starałam się go dokładnie obrać, dziesiątki malutkich igiełek powchodziły mi w opuszki wszystkich palców i w usta. A do tego były tak małe, że wielu nie dało się usunąć palcami (oczywiście nie moimi, a ukochanego, moje były zainfekowane igiełkami i tylko przeszkadzały). Monika też ucierpiała, ale trochę mniej, bo nie wkładała kolczastych potworów do ust. Teraz oczywiście mnie to bawi, ale wtedy byłam wściekła. Gdy potem zobaczyłam je w supermarkecie, elegancko ułożone na tacce, zafoliowane i obrane z kolców, odgrażałam w ich stronę zaciśniętą pięścią. Tak, można nazwać to przeżycie traumą.
Vernazza. Jedną z możliwości zwiedzania jest wyprawa promem
Vernazza. Bellissima…
Przerwę obiadową zrobiliśmy w Vernazzy, chyba najbardziej malowniczej, gdzie plac centralny jest tuż nad małą zatoczką wśród skał. Nie brakuje tu pływaków, chłodzących się w morzu przed wejściem na kolejny etap trasy. Na obiad wybraliśmy restaurację w samym centrum miasteczka, za sugestią naszych gospodarzy. Gdybyśmy byli sami, na pewno nie zjedlibyśmy w zatłoczonym centrum, zakładając że ceny są wysokie, a jedzenie niesmaczne. Nasze obawy okazały się płonne, bo dostaliśmy pyszne spaghetti z omułkami (malutkie małże) i pesto, oraz fritto misto, czyli panierowane i smażone w głębokim tłuszczu owoce morza. Nie jest to moja ulubiona potrawa, uważam ją za zbyt monotonną, ale owoce morza były świeże. Jako „czekadełko” podano nam koszyczek z liguryjskim chlebem, który jest dość słony, nawet bardziej niż w Polsce. Nasz gospodarz, jako Toskańczyk za nim nie przepada, bo pieczywo toskańskie jest pozbawione soli. Za to w połączeniu z wyrazistymi wędlinami i serami niesłone pieczywo świetnie się uzupełnia. Liguria jest także stolicą pesto, które w tutejszym wykonaniu również jest dość słone, dlatego trzeba uważać z soleniem wody na makaron. Pesto tutaj jest również dużo gęstsze i jaśniejsze, domniemywam, że używają więcej parmezanu i orzeszków pini. Jest też delikatniejsze w smaku od tego, które robię. Pewnie dodają mniej czosnku. Po obiedzie jak zwykle wypiliśmy pyszne espresso, po czym ruszyliśmy w ostatnią cześć trasy, do Monterosso.
Fale rozbijają się o falochron w Vernazzy
Zatoczka w Vernazzy
Był to nasz jedyny obiad podczas wakacji, do którego nie zamówiliśmy wina, bo było gorąco a trasa trudna. Mijaliśmy zresztą po drodze grupkę anglojęzycznych dziewczyn, które narzekały między sobą, że już nie będą piły alkoholu przed osiemnastą. Widać było gołym okiem, że radzą sobie gorzej niż my, mimo zauważalnej różnicy wieku na ich korzyść. Doszliśmy do celu solidnie zmęczeni, zwiedziliśmy miasteczko i udaliśmy się w podróż powrotną pociągiem do La Spezia.
Przed sklepem w Monterosso
Uliczka w Monterosso
Plaża w Monterosso
Na całą trasę, wliczając podróż pociągiem w tę i z powrotem, kupiliśmy wcześniej w La Spezia specjalne bilety za 10 € (również trzeba było je skasować na dworcu). Sama La Spezia wydała mi się dość urokliwym miastem, mimo złego wrażenia przy wjeździe, bo na przedmieściach jest dość industrialnie, a samo miasto jest portem wojskowym. Nie mieliśmy jednak czasu ani ochoty na przekonanie się o jej ewentualnej atrakcyjności, bo byliśmy zmęczeni i głodni, wsiedliśmy więc w samochód i szybko wróciliśmy do Montecarlo, by zdążyć jeszcze zamówić na wynos pizzę z mascarpone i speckiem :). Po dwunastu godzinach poza domem smakowała wybornie.
Po tak wyczerpującej sobocie, w niedzielę postanowiliśmy spędzić dzień w Viareggio, ulubionym miejscu wycieczek Moniki i Orfeo. Poza tym obiecali zabrać nas do restauracji, gdzie najchętniej jadają.
Nadmorska promenada w Viareggio
Viareggio okazało się bardzo przyjemnym, uroczym portem nadmorskim, z reprezentacyjną aleją, na której znajdują się przepiękne zabytkowe wille. Duże wrażenie robi bliskość okolicznych wzgórz w połączeniu z widokiem morza. Jest tam także Pineta – rezerwat sosem piniowych (na nich rosną orzeszki pini), który ciągnie się kilkunastokilometrowym pasem aż do Pizy.
Park rozrywek dla dzieci w Viareggio trąci myszką
W samym Viareggio jest park miejski, który porastają głównie owe sosny z mnóstwem trochę podstarzałych atrakcji dla dzieci, jak rowerki z Pinokiem do wypożyczenia, karuzele, czy trampoliny. Większość tych uciech jest nadgryziona zębem czasu, ale niepozbawiona lamusowego uroku. Na nadmorskiej alei jest ciąg butików dla zamożnych elegantek, pragnących rozerwać się na zakupach, oraz mnóstwo restauracji i lodziarni. Jest także kilka kin, gdzie zauważyliśmy, że repertuar nie odstaje czasowo od naszego.
Plaża w Viareggio
Po spacerze wzdłuż ciągu płatnych plaż (darmowa plaża miejska znajduje się za portem i molo, na południe od centrum miasta), nadszedł czas na upragniony obiad w Da Stefano. Monika zaznaczyła, że podobno porcje są mniejsze ze względu na kryzys, ale nie byli tak kilka miesięcy, więc nie są pewni.
Nasza mekka w Viareggio – Da Stefano
Weszliśmy do bardzo przyjemnej restauracji, niedaleko od turystycznego deptaka. Przywitał nas kelner, który na moje oko był w wieku przedemerytalnym, nad wyraz obrotny i profesjonalny. Tu postanowiliśmy zaszaleć i wziąć po dwa dania – primi i secondi piatti. Gdybyśmy chcieli zjeść pełen włoski obiad, musielibyśmy na początku wziąć antipasti, a na końcu deser. To jednak, mimo chęci, wciąż pozostaje poza skromnymi możliwościami mojego żołądka. Jako pierwsze dania wzięliśmy bavette agli scampi (makaron podobny do linguine z langustynkami), gnocchi z krewetkami i spaghetti allo scoglio (z małymi małżami). Po niedługim czasie, w którym raczyliśmy się wodą i prosecco, kelner przyniósł mi talerz pełen gniocchi w sosie. Myślałam, że to całe pierwsze danie, ale po chwili… doniósł półmisek z resztą. Musiałam mieć wyjątkowo głupią minę, bo wzbudziłam wesołość kompanów. Po chwili podobne porcje zaczęły pojawiać się przez pozostałymi biesiadnikami. Byliśmy lekko przerażeni wielkością porcji, ale gotowi do walki. Żeby dać Wam wyobrażenie tej ilości powiem, że był to odpowiednik moich dwóch obiadów. Jeśli porcje zostały zmniejszone to doprawdy nie wyobrażam sobie, jakie były wcześniej.
Gnocchi z sosem i krewetkami
Spaghetti allo scoglio
Bavette agli scampi. Foto by Orfeo di Carlo
Zabraliśmy się za jedzenie, a że na stole stały trzy różne dania w ilościach przemysłowych, mogliśmy próbować od siebie do woli. Moje gnocchi były polane gęstym jasnym sosem z krewetkami i odrobiną natki pietruszki, smakowały mi bardzo. Makaron z muszelkami też był pyszny, chociaż wyjmowanie ich po kolei zajmuje sporo czasu i jeśli nie wyssałeś tej umiejętności z mlekiem matki, ryzykujesz że w trakcie walki z mięczakami wystygnie Ci makaron i sos. Największym hitem stołu okazały się jednak bavette agli scampi. Krewetki podane były w całości, ale Orfe udzielił nam błyskawicznej lekcji radzenia sobie z nimi. Trzeba po prostu wyssać wszystko z głowy i wyjeść z pozostałej części mięso. Nawet łatwe. Sosu było mnóstwo i był niewiarygodnie smaczny. Z bólem serca zostawiliśmy sporą jego część na talerzu, ale czekaliśmy jeszcze na ryby i musieliśmy zostawić na nie trochę miejsca.
Młodszy kucharz w Da Stefano kokietuje uśmiechem
Po małej przerwie przyszedł kelner. Przyniósł brytfankę z upieczonymi doradami z zapytaniem, czy życzymy sobie, żeby nam ją oczyścił z ości. Uzyskał twierdzące odpowiedzi, więc zabrał ryby na stolik roboczy i wprawnymi ruchami je oczyścił. Szczerze mówiąc, ilość ryby i pieczonych warzyw, w porównaniu z pierwszymi daniami wydała się nikczemna. Dorada stanowiła zwieńczenie obiadu i gdybym zamówiła tylko ją, nie czułabym się najedzona. Dlatego uważam, że spokojnie można zamówić tylko pierwsze dania bez głównego, albo wziąć pierwsze na pól, a potem po drugim na osobę. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że w restauracjach, gdzie jesteś bardzo dokładnie i profesjonalnie obsługiwany, serwis jest liczony oddzielnie i uwzględniony na rachunku. To opłata za dwa- trzy komplety sztućców, obrusy, podkładki pod dania, serwetki i np. oczyszczanie ryby z ości. Zwykle to około 8 €. Dlatego zostawianie napiwku nie jest konieczne, bo kelner i tak go dostanie. Chyba że chcemy dodatkowo podziękować mu za pracę.
Klasyk
Po obiedzie oczywiście lody (i nie wiem jak to się stało, że znaleźliśmy na nie miejsce) i wyprawa na plażę. Woda w Viareggio nie wydaje się być taka czysta jak w Cinque Terre, ale to ze względu na szary, drobny piasek na plaży. W Ligurii wybrzeże to skalista i chroniona prawem strefa, dlatego woda daje złudzenie ciemnoniebieskiej. Po kąpieli, syci i szczęśliwi wróciliśmy wieczorem do domu, jedząc na kolację tylko sałatkę.
W poniedziałek postanowiliśmy dać drugą szansę Florencji. Wyjechaliśmy dość wcześnie, bo nasi gospodarze wyruszali rano do pracy, a chcieliśmy się załapać na podwózkę na stację kolejową. Poza tym zapowiadali piękną pogodę i nie mieliśmy już biletów do żadnego muzeum na określoną godzinę, więc nie było ciśnienia. Nie baliśmy się, że gdzieś się spóźnimy, albo dokądś nie trafimy. Zwiedzanie zaczęliśmy od wnętrza katedry Santa Maria delle Fiore, czyli Matki Boskiej Kwietnej. Jest to czwarty co do wielkości kościół na świecie i robi niesamowite wrażenie. Może być ono tak silne, że trzeba uważać, by nie dostać syndromu Stendhala.
Santa Marie delle Fiore
Mała architektura Florencji – domofon
Nam się udało, ale widok tej katedry to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie miałam przed oczami. Chodzi mi oczywiście o wytwory ludzkich rąk, a nie dzieła natury, bo to zupełnie inne bajki. Wnętrze także zachwyca, przede wszystkim swoim ogromem i przepiękną kopułą. Wstęp jest bezpłatny, co nie jest takie oczywiste, bo na przykład za wstęp do Santa Maria Novella, tuż obok dworca kolejowego, płaci się 3 €.
Następnie udaliśmy się na drugi brzeg Arno, na taras widokowy, zwany placem Michała Anioła (Piazza Michelangelo), skąd rozpościera się widok na panoramę miasta. Tam, na lunecie na monety, dostrzegliśmy swojską naklejkę Cracovii.
Krakowskie ślady we Florencji
Z daleka widać dopiero ogrom katedry Santa Maria delle Fiore
Jeśli pójdziecie 300 metrów w górę, możecie zwiedzić przepiękny kościół San Miniato, jeden z najstarszych w mieście. Florencja jest właściwie jednym wielkim dziełem sztuki, pełnym zabytków i starych kościołów, ale właściwie można skupić się na Santa Maria delle Fiore i San Miniato. Z tego ostatniego również jest piękny widok na miasto. Później udaliśmy się w stronę Ponte Vecchio, czyli zabudowanego mostu złotników, by posilić się przed zwiedzaniem Ogrodów Boboli. Trafiliśmy na malutką knajpkę High Bar, do której zaprosił nas kelner z ulicy i muszę przyznać że po prostu sprytnie nas podszedł i nie mieliśmy powodu, żeby mu odmówić. Porozmawiałam z nim chwilę, a na wiadomość, że jestem Polką oznajmił mi z dumą, że bywa u niego Artur Boruc, zawodnik lokalnej Fiorentiny (uaktualnienie – tuż po naszym powrocie przeszedł do Premier League).
A oto i nasz bohater ;)
Na mnie ten fakt zrobił dużo mniejsze wrażenie niż na nim (właściwie to nie zrobił wrażenia), ale oczywiście wyraziłam kurtuazyjną radość i zainteresowanie. Zamówiliśmy makarony, które były w porządku, ale żadne tam smakołyki. Takie, a nawet lepsze robimy sobie w domu, ale atmosfera była przednia, a i prosecco zrobiło swoje. Potem udaliśmy się do Ogrodów Boboli. Trzeba za tę przyjemność zapłacić 10 €, ale na terenie ogrodu jest kilka mniejszych muzeów i fajna grota, więc myślę że warto. Odpoczęliśmy trochę wśród zieleni, bo upał dawał się we znaki, po czym udaliśmy się na lody w pobliżu Palazzo Pitti.
Ogrody Boboli
Sprzedawca połechtał moją próżność, pytając, skąd tak dobrze znam włoski (Dobrze? He he.) po czym poszliśmy na dalszy spacer. Następnego dnia wyjeżdżaliśmy, więc trzeba było spakować manatki i zobaczyć, czy wędliny i sery, które kupiliśmy, nie staną się przypadkiem nadbagażem. Mieliśmy tylko bagaż ręczny, co oznacza nieprzekraczanie wagi 10 kg tobołka na osobę. Okazało się, że wciąż jest 3 kg luzu, który postanowiliśmy wypełnić kolejnymi laskami salami i gomółkami sera, następnego dnia w Pizie.
Do Pizy jechaliśmy z przesiadką w Lukce, z komfortowej osobówki z Florencji do śmiesznego pociągu spalinowego, wypełnionego studentami. I właśnie przez tłumy studenciaków Piza bardzo nam się spodobała. Bezpretensjonalna młodzież tworzy taką atmosferę, jakiej nie wykreują żadne pieniądze. Klimat jest tam bardzo luźny.
Piazza dei Miracoli
Zwiedzanie zaczęliśmy od Piazza dei Miracoli, czyli Placu Cudów. Jest to właśnie to miejsce, gdzie stoi Krzywa Wieża, czyli najmniejszy z trzech budynków kościelnych na Placu. Katedra jest bardzo duża, baptysterium też, a wieża robi wrażenie dlatego, że jest krzywa. Ale je robi, naprawdę. Wokół mnożą się stoiska z pamiątkami i zdziwilibyście się, jak można wykorzystać słynny zabytek, by sprzedać różne dziwne i tandetne rzeczy. Z placu poszliśmy w stronę centrum, by zgubić się w wąskich uliczkach miasta. Najpierw jednak zostawiliśmy bagaże na dworcu, który jest na końcu szlaku spacerowego od Placu Cudów przez stare miasto. Udaliśmy się z dworca w stronę najstarszej części miasta, trafiliśmy do parku miejskiego, małego ale uroczego, po czym poszliśmy do dzielnicy studentów. W związku z tym, że ich tabuny krążą między wydziałami Uniwersytetu, ceny też są raczej na studencką kieszeń. W mieście jest sporo zieleni i rzeka Arno, ta sama, która przepływa przez Florencję. Można także przespacerować się nad morze przecinając park, ale jest to trasa licząca 5–6 km, a my nie mieliśmy wiele czasu. Trzeba było zdążyć na wieczorny lot do Krakowa.
Cappuccino i coś słodkiego w pizańskiej dzielnicy studenckiej
Postanowiliśmy więc się poszwendać, wydać resztę pieniędzy na obiad i dary losu w postaci lokalnego jedzenia. Niestety, zabieranie w podróż bagażu ręcznego ma jedną poważną wadę. Nie można kupić sobie wina ani oliwy. Po pierwsze dlatego, że są to płyny o pojemności większej niż 100 ml, po drugie dlatego że jedna butelka wina to jeden kilogram, litrowej oliwy nawet więcej.
Centrum Pizy
Na obiad wybraliśmy trattorię na Piazza Dante, która podczas przerwy obiadowej zapełniła się pracownikami okolicznych firm, co było dobrym znakiem. Tradycyjnie już wzięliśmy prosecco, oraz flaczki z ziemniakami w sosie pomidorowym, które są tradycyjnym daniem toskańskim. Z nazwy wynikało, że jest to coś z ziemniakami, pomyśleliśmy więc, że to zapiekanka, więc ukochany się na nią zasadził. I był to trzeci raz podczas naszej podróży, kiedy zjadł coś, czego z różnych powodów nie jada, a co mu zasmakowało. Drugą taką rzeczą była pasta do bruschetty z wątróbek kurzych, którą jedliśmy u Moniki i Orfeo podczas jednej z kolacji. Ukochany tak się w niej rozsmakował, że zakupił dwa opakowania do domu. I o dziwo nikt nam ich nie odebrał na lotnisku, chociaż można to podciągnąć pod płyn ( skoro można krem do twarzy i pastę do zębów, to dlaczego nie wątróbkową pastę).
Tu jedliśmy ostatni włoski posiłek
Ja zamówiłam sobie wspomniany wcześniej makaron z miecznikiem i sosem pomidorowym. Podzieliliśmy się zgodnie po połowie, żeby urozmaicić posiłek. Koło stolików ciągle kręcili się imigranci z Afryki, sprzedający koraliki, chusteczki higieniczne i zapalniczki. Co ciekawe, tylko nieliczni Włosi opędzali się od nich, wielu ucinało sobie z nimi pogawędki i przybijało piątki, zwłaszcza stunenci. Widać, że imigranci ciężko pracują na swój chleb, nie widziałam ani jednego, który by żebrał. Oni sprzedają towar, nie budzą litości czy niechęci, a raczej szacunek. Mój na pewno.
Jako studenckie miasto umysłowego fermentu Piza obfituje w rozmaite deklaracje na murach
Trzeba się było powoli żegnać z Pizą, kupiliśmy więc jeszcze trochę wiktuałów, uważając by nie przekroczyć wymaganej wagi i udaliśmy się na dworzec, aby odebrać bagaże i wsiąść w pociąg na lotnisko. A to zdanie dedykuję krakowskiemu PKP: pociąg z dworca głównego w Pizie na lotnisko kosztuje 1,40 €. Słownie: jedno euro, czterdzieści centów. Jednak można mieć transport na lotnisko z przelicznikiem za kilometr jak inne pociągi osobowe.
Wakacje za nami, ale przed nami opróżnienie lodówki, więc nie jestem bardzo smutna. Na pewno też zrobię niebawem pizzę ze speckiem i mascarpone. Co do ogólnych refleksji, to 10 lat temu odbierałam Włochy jako inny, lepszy świat. Przez ten czas odwiedziłam kilka krajów, a i nasz ojczysty zrobił parę milowych kroków. Toskania jest piękna, ale bardzo zurbanizowana i zindustrializowana. W Polsce można odnaleźć więcej dziewiczych terenów. Ale przeniosłabym stamtąd jedzenie, wino i pogodę ducha. I pogodę jako taką. Chociaż z drugiej strony, za każdym razem, kiedy wracam z wakacji do Krakowa, dochodzę do wniosku, że wart jest mszy i można go bez bólu pokazywać turystom z całego świata. A także parę innych zakątków w naszym dziwnym kraju, jak mawiał Zulu Gula. Matko jedyna, skąd mi się teraz wziął w głowie ten pan w żółtej czapce?!? Myśli ludzkie biegną przedziwnymi torami…
Na zakończenie mam zaszczyt przedstawić Wam dary losu, łupy ciepłowojenne, czyli po prostu wszystkie pyszności, jakie udało nam się w ziemi włoskiej zakupić.