Już drugi raz wspominam na tych łamach o postaci odtwarzanej przez Tadeusza Rossa w żółtej czapie. Będąc w głębokiej podstawówce naoglądałam się go dużo, emploi go wyróżniało. Pamiętam jeszcze „Magazynio” Friedmanna i Jaroszyńskiego. A po „Polskim ZOO” pan Kwaśniewski na zawsze już pozostanie dzikiem, a bracia Kaczyńscy chomikami. A zupę gulaszową przyrządził tym razem ukochany, podczas gdy ja przez trzy dni karmiłam w pracy hordę wygłodniałych ludzi. Postanowił mnie wesprzeć w blogowaniu, nie pierwszy raz zresztą.
Plany miałam zupełnie inne, bo przyjechała mama i najmłodsza siostra aż z Gdańska, nacieszyć się świeżym dzieckiem w rodzinie. Postanowiłam wykorzystać jej obecność i zrobić wspólnie pierogi wigilijne, no ale plany planami, a życie życiem. Dlatego karmiłam obcych ludzi, zamiast swojaków. Mam nadzieję że obcym smakowało.
Pomysł pikantnej, rozgrzewającej zupy na obecne mrozy był właściwie bardziej na miejscu. A źródło przepisu jest zacne, bo mamy wśród znajomych (nie tylko na fejsbuku) polskiego Węgra. Lub też węgierskiego Polaka. Arpad, bo o nim mowa, mieszka w Budapeszcie, skończył w Krakowie studia. A zupełnie prywatnie walczy zajadle z niżem demograficznym, trawiącym kraj jego ojca i udało mu się już trzykrotnie zostać ojcem. Wieeelki szacun!
Arpi zdradził nam kilka lat temu, na weselu u przyjaciół, tajniki prawdziwego, węgierskiego gulaszu. Generalnie, zasady są dwie. Po pierwsze – smażymy ZAWSZE na smalcu. Po drugie – kiedy podsmażamy wołowinę, posypujemy ją hojnie papryką. Papryka oblepi mięso, trochę się z nim posmaży, co nada całości niepowtarzalny smak i aromat. To wszystko.
No dobrze, podam jednak resztę składników i przepisu, w końcu na pewno są na świecie ludzie, którzy w ogóle gulaszu nie robili, a chcieliby. I trafili na moją stronę, nie mogę ich więc odesłać z niczem.
Zupa gulaszowa
Czas przygotowania: 2,5 godziny
Składniki dla czterech osób:
- pół kilograma pieczeni wołowej
- dwie papryki, najlepiej w różnych kolorach
- dwie cebule
- dwa ząbki czosnku
- dwie łyżki słodkiej papryki w proszku, najlepiej węgierskiej
- dwa liście laurowe
- dwie łyżki smalcu, najlepiej jak wytopimy go sobie sami ze słoniny lub podgardla
- dwie puszki pomidorów po 400 g (zauważam tu jakieś dziwne dualizmy…)
- trzy ostre papryczki, ale to wedle upodobań
- ziemniaki, lub pieczywo do podania
Mięso opłukać, wytrzeć ręcznikiem papierowym, a następnie pokroić w grubą kostkę. Pokroić cebulę, również w kostkę, ale drobniejszą. Postawić garnek na ogniu, włożyć smalec, a gdy się nagrzeje, podsmażać cebulę przez 2 minuty. Dorzucić wołu. Smażyć na największym ogniu, aż się zetnie z wierzchu.
Dodać posiekany czosnek, potem obsypać papryką w proszku i smażyć jeszcze 2–3 minuty. Jeśli zawartość garnka wydaje się Wam za sucha, bo papryka związała cały tłuszcz, możecie dodać smalcu. W końcu idzie zima i trzeba hodować boczki. Zalewamy mięso pomidorami z puszki, gotujemy przez moment, po czym wlewamy około 1,5 litra wody. Dodajemy liście laurowe, pokrojoną w paski paprykę, ostre papryczki i gotujemy na wolnym ogniu, aż mięso zmięknie.
Nasza zupa gotowała się aż cztery godziny, ze względu na to, że wół był wyjątkowo stary. Dlatego czas powstania zupy, od umycia mięsa, do umieszczenia na talerzu, może być różny. Trzeba co jakiś czas sprawdzać, czy woda się nie wygotowała. W czasie gdy gulasz się gotuje, wstawiamy ziemniaki, jeśli to one mają być dodatkiem do zupy. Na końcu doprawiamy solą. Grzeje i syci.
PS. Mam nadzieję, że dobrze zapamiętaliśmy przepis i Arpi, jeśli to przeczyta, nie będzie prychał z niezadowoleniem. A dla koneserów ostrości można pokroić kilka papryczek i zaserwować oddzielnie na talerzyku. Tak robią Madziarzy.