Coś musi być jednak na rzeczy z tym przednówkiem. Za każdym razem o tej porze roku zaczyna się przemożna chętka na orientalne rozmaitości. Czyli z grubsza – zjeść to samo to zwykle, ale na obcą modłę. A obca modła osiągana jest zwykle przez dodanie niecodziennych przypraw. Dlatego biegam jak szalona po tych egzotycznych punktach handlowych w poszukiwaniu niecodziennych przypraw i dodatków. Przeglądam sobie różne angielskie portale kulinarne, bo oni tam mają masę przypraw z całego świata, które zadomowiły się w ich kraju dawno temu i można je kupić na każdym rogu. Kto wie, może obśmiewane pójście do sklepiku na rogu po homara z programów Nigelli nie jest wcale takie niedorzeczne. Może w UK rzeczywiście za każdym rogiem czai się homar (jak Turek w Berlinie Zachodnim u Big Cyca), a my jesteśmy lata świetlne za nimi.
Nie znam odpowiedzi na to pytanie, bo w UK byłam raz, spędziliśmy z ukochanym 4 dni w Lądku Zdroju, z wizytą u znajomych z Polski. Podobało mi się okrutnie, chociaż zaliczyłam niespodziewane zatrucie pokarmowe żarciem z pubu. Najbardziej ze wszystkiego podobała mi się Brick Lane, sklepy z sari dla Hindusek oraz elektrownia z okładki Pink Floyd. No i jeszcze knajpy dla Gejów w Soho, które bardziej wyglądały jak knajpy dla kibiców. Że nie wspomnę o Tate Modern. No dobra, przybyszce z Krakowa podobało się prawie wszystko. Podczas czterech dni zwiedzania trudno dostrzec minusy, które dla mieszkańców, zwłaszcza innych narodowości, są spore. Że wymienię tylko kwestię przemieszczania się po takim molochu.
Późniejsze doświadczenia z jedzeniem na mieście były znacznie bardziej udane, zwłaszcza w hinduskiej knajpie na Poland Street (Sic!). Jeśli dodać do tego reklamę Gdańska na przystanku w okolicy dworca Wiktoria, uczucie swojskości było dość silne. Cóż, znajomi wrócili na Ojczyzny łono, by zawierać związki i prokreować, a my nie za bardzo mamy tam kogoś, kto mieszka w wypasionej lokalizacji i nie jest jedynie moim kolegą, ale nas obojga. Trudno, może jeszcze ktoś się tam wyprowadzi, by przyjąć nas pod swój dach na kilka dni. Wróciłoby się, co najmniej na miesiąc (już widzę tę kolejkę chętnych na miesięczne goszczenie ziomków).
A obiad? Był kokosowo–ostro–jaśminowy, z nutą krewetkową. Wyszedł dokładnie taki, jakiego oczekiwałam. Ukochany też specjalnie nie narzekał.
Krewetki w kokosowym sosie
z ryżem basmati
Czas przygotowania: 30 minut
Składniki dla dwóch osób:
- 250 g krewetek 31/40 lub większych, najlepsze są świeże,
ale gotowane też się świetnie nadadzą - 200 ml mleczko kokosowego
- 200 ml bulionu, jeśli nie posiadacie, lepiej dodać wody niż tego z kostki
- mała papryka czerwona
- mała marchewka
- sok z połowy limonki, można dodać startą skórkę
- 2 ząbki czosnku
- biała lub czerwona cebula
- natka pietruszki, dymka lub świeża kolendra
- czerwona ostra papryczka dla lubiących ostrość
- 200 g ryżu basmati lub jaśminowego
- oliwa, sól i pieprz
Ryż płuczemy na sitku i zalewamy wodą na 2 cm ponad jego wysokość, solimy i wstawiamy na ogień. Gdy woda zacznie się gotować, ryż będzie gotowy za 10–12 minut. Można go wyłączyć po 10 minutach i trzymać pod przykryciem, żeby doszedł. Krewetki rozmrozić. Paprykę i marchewkę pokroić w cienkie długie paski, cebulę w piórka. Ja dodałam trochę selera naciowego, bo miałam, ale to nie jest konieczne. Rozgrzać dużą patelnię, wlać oliwę, wrzucić paprykę i cebulę, potem krewetki. Jeśli są surowe, smażyć do momentu, aż zróżowieją. Dodać czosnek. Wlać bulion, odparować połowę, dodać mleczko i ostrą paprykę. Właśnie ze względu na odparowanie bulionu najlepsza jest duża patelnia. Doprawić do smaku. Podawać z ryżem, najlepiej nie mieszając z nim sosu, żeby móc delektować sié jego jaśminowym smakiem.