I znowu zrobiłam posiłek, w którym składniki były tylko pretekstem do sosu. Sosu genialnego w swej prostocie i awaryjnego. Jedyny warunek to posiadanie w domostwie jakiegokolwiek białego wina. Chociaż sąsiadka z południa Sophia (i bynajmniej nie chodzi mi tu o Loren) to ostateczna ostateczność, wybór zły i chybiony. Jej „walory” smakowe przebija tylko nasze nieudane wino sprzed kilku lat, ochrzczone zawadiacko „politura”. Chodzi o to żeby było to wino, które po dodaniu do obiadu da się jeszcze wychylić w kieliszku.
Ale z drugiej strony… nie powinno być szczególnie pyszne, żeby nie kusiło, bo wówczas butelczyna nie wytrzyma do następnego posiłku i zniknie w czeluściach Waszych trzewi. Takie oto winko z „dolnej” półki warto sobie kupić i postawić w drzwiach lodówki czekając aż się przyda.
Mnie się przydało ostatnio. Miałam rybkę, miałam świeży szpinak (dostawce warzyw do restauracji w której pracuję realizuje czasami moje prywatne zamówienia, stąd ta rozpusta na przednówku). Wymyśliłam sobie, że zrobię do tego purée z ziemniaków z dymką i sos holenderski, o którym napiszę niebawem, bo jest to jeden z moich ulubionych sosów. Jak go spróbowałam pierwszy raz, byłam wniebowzięta, a jak się nauczyłam było jeszcze lepiej. Zadowolona przyszłam sobie do domu, wydawszy jak zwykle całą gotówkę po drodze, zabrałam się za przygotówkę i jakież było moje zdziwienie, gdy nie znalazłam w lodówce jajek (holender składa się z żółtek, masła, wina i soli). W sumie powinno się zacząć planowanie od sprawdzenia składników, ale tego dnia byłam zabiegana, basenowałam się i inne takie. Kiedy po kilku godzinach wróciłam do domu, ani mi było w głowie opuszczanie go w jakimkolwiek celu. Postanowiłam rozejrzeć się w dość mizernym wyposażeniu urządzenia chłodniczego. Skonstatowałam, że jest winko i masło, czyli jest dobrze. Zauważyłam jeszcze smętne resztki natki pietruszki, w sam raz żeby posiekać i dodać sosowi wesołych zielonych punkcików dla ubarwienia.
Bohaterem jest dziś sos – reszta składników jest oczywiście do zmodyfikowania wedle gustu. W każdym razie mój obiad wyglądał tak:
Łosoś (lub inna ryba)
ze szpinakiem i sosem maślano–winnym
Porcja dla dwóch osób, czas przygotowania: 30 minut
Składniki:
- filet z ryby (około 350 g)
- pół kilograma ziemniaków, obranych i pokrojonych w małe cząstki
- dymka
- kilka ząbków czosnku
- trochę białej cebuli pokrojonej w drobną kostkę
- oliwa do smażenia
- sól i pieprz, ewentualnie trochę gałki muszkatołowej
Zaczynamy od wstawienia ziemniaków. Potem zajmujemy się rybą. Jeśli robimy ją na parze, trzeba ją gotować około 10 minut. Jeśli smażymy, to radzę po 2 minuty z każdej strony, potem do piekarnika na 10 minut w 170 stopniach (wtedy trzeba na początku przygotowań włączyć piekarnik). Szpinak dokładnie myjemy, odsączamy, podsmażamy cebulkę i czosnek, dodajemy go i smażymy krótko aż zmięknie, żeby nie zrobił się ciemny. Można dodać trochę gałki. Na samym końcu robimy sos.
Sos maślano–winny
- 70 g masła
- 50 ml białego wina
- opcjonalnie trochę soku z cytryny, jeśli sos wyjdzie za mało kwaśny
- posiekana natka pietruszki
Jeśli smażyliśmy lub piekliśmy rybę, zachowajmy smak spod smażenia, sos będzie lepszy. Generalnie idea jest taka: sos zostawiamy na ostatnią chwilę. Wlewamy wino na patelnię lub do rondla, odparowujemy większość. Zmniejszamy ogień na minimalny. Powinniśmy to robić w momencie, gdy reszta składników obiadu jest nakładana na talerze, albo przygotowana do nałożenia. Sos może się zwarzyć, gdy przygotujemy go wcześniej. Na samym końcu, na malutkim ogniu, albo po prostu w ciepłym rondlu, dodajemy pokrojone w kostkę masło i energicznie mieszamy widelcem lub rózgą. Powstanie fajny kremowy sos. Doprawiamy solą i pieprzem, ewentualnie sokiem z cytryny, na talerzu posypujemy natką.