Już wyjaśniam, dlaczego użyłam liczby pojedynczej. Przecież już berbecie z mlekiem matki wysysają wiedzę, że w Krakowie są dziesiątki poetów. Że można się właściwie o takiego poetę, a nie o koci łeb bruku, potknąć w rejonie Plant i Kazimierza.
Jeśli chodzi o mnie, jest to prawda. Prawda ta dotyczy jednak tylko jednego poety. Poety – melorecytatora. Wokalisty popularnego zespołu. Jego przystępność (nie mylić z przysiadalnością) spowodowana jest zamieszkiwaniem przez niego okolic Rynku, a także silną potrzebą spożywania płynów pomiędzy ludźmi.
Zważywszy na te dwa fakty, praktycznie od początku mojej bytności tutaj, widywałam go nader często. Swego czasu częstotliwość tych „spotkań” była tak duża, że wraz z ówczesnymi kompanami – studentami etnologii i religioznawstwa, musieliśmy jakoś to oswoić. Dlatego powstał krakowski zabobon – spotkanie Poety bez wyraźnych oznak zmęczenia materiału „kasowało” jedną zakonnicę, która jak wiadomo przynosi pecha. Ten sam, ale w stanie alkoholowej pomroczności, jest cenniejszy i stanowi równowartość dwóch służebnic Pańskich.
Jako że zarzuciłam kilka lat temu hulaszczy tryb życia, a punkt ciężkości przesunęłam w kierunku Podgórza, spotykanie Mistrza stało się nieco utrudnione. Kilka miesięcy temu odkryliśmy pewną prawidłowość. Raz na kilka tygodni, zawsze w sobotni lub niedzielny poranek, w okolicach południa, lubimy sobie po śniadaniu przespacerować do Ambasady Śledzia. I, wyobraźcie sobie, on za każdym razem tam siedzi. W ostatnią niedzielę wprawdzie go nie było kiedy przyszliśmy, ale po pól godzinie, uspokojona, ujrzałam jego odbicie w szybie, gdyż siedziałem tyłem do ulicy.
A więc są jakieś constanse na tym świecie… Kiedy w drodze powrotnej, mijając Plac Wolnica, ujrzeliśmy jeszcze „znajomego” kucharczyka z restauracji leżącej na rogu z Bocheńską, poczuliśmy wzruszenie. Nasi sekretni przyjaciele w komplecie! Kucharczyk – niewielki, wesoły, jowialny rezydent owej restauracji, zawsze ma czas by wypalić papieroska. Zawsze wtedy kiedy przechodzimy. Zaczęliśmy nawet snuć domysły, czy Poeta i Kucharczyk się przypadkiem na nas nie zasadzają i nie wypatrują nas tak samo, jak my ich.
Kontenci ze spotkań nie–spotkań wróciliśmy do domu, zająć się przygotowaniem niedzielnego obiadu.
Polędwiczka wieprzowa w sosie kurkowym
Czas przygotowania: 40 minut
Składniki dla dwóch osób:
- jedna cała polędwiczka wieprzowa
- 20-30 dag kurek
- pól małej cebuli, lub kilka plastrów białej części pora
- 2 ząbki czosnku
- białe wytrawne wino
- 200 ml śmietany 30%
- mały pomidor, pozbawiony gniazd nasiennych, pokrojony w kostkę
- sól, pieprz i olej do smażenia
Włączamy piekarnik na 170–180 stopni, termoobieg. Oczyszczamy polędwiczkę ze wszystkich ścięgien. Najlepiej byłoby oczywiście zamarynować ją conajmniej kilka godzin wcześniej w oleju z czosnkiem i ziołami, ale jeśli nie zdążyliście, to trudno. Rozgrzewamy porządnie dużą patelnię, wlewamy trochę oleju i obsmażamy mieso z każdej strony na złoto, posoliwszy i popieprzywszy uprzednio. Obsmażone mięso wkładamy do blaszki, możemy polać trochę wodą i wrzucamy do piekarnika na 12–15 minut. Musi być dobrze upieczone, ale nie suche.
W tym czasie przygotowujemy sos kurkowy. Myjemy bardzomdokładnie kurki, większe egzemplarze kroimy. Cebulę i czosnek kroimy drobno i podsmażamy na oleju (ja użyłam pól na pól oleju i masła). Gdy wszystko się porządnie podsmaży na średnim ogniu, wlewamy wino, odparowujemy, po czym dodajemy śmietanę. Gotujemy jeszcze kilka minut, żeby sos przeszedł smakiem grzybów. Kiedy mięso jest gotowe (jeśli nie mamy pewności, przekrajamy je, jeśli ciągle „krwawi”, dociągamy jeszcze kilka minut). Następnie kroimy w plastry, dzielimy na dwie osoby i polewamy sosem. Jeśli jakieś krople sosu własnego z mięsa pozostały na blaszce, wlejcie je skwapliwie do sosu. Nadadzą mu lekkiego smaku polędwiczki.
Ja podałam mięso z ziemniakami z wody i pomidorami z oliwą i bazylią, ale inwencja należy do Was.