Kombinowałam okrutnie. I niczego nie wymyśliłam. Żadnego alternatywnego tytułu dla dzisiejszej strawy. Jedyne co mnie zaciekawiło w opisie ojczyzny tej zupy była wzmianka, że Tajlandię nazywano kiedyś Syjamem. Syjamskie bliźnięta mimo wszystko wydały mi się mało adekwatne. Zresztą etymologia jest bardzo ciekawa, odsyłam do Wikipedii.
Klimat Tajlandii jest kompletnie różny od naszego, ale zupa tajska jest fajna na naszą zimę. Wiem, bo testowałam to kilka dni temu. Ukochany miał urodziny i sobie ją zjedliśmy. Przyznaję ze skruchą że zażyczył sobie całkiem inny prezent, ale byłam tak zmachana ze nie chciało mi się po niego jechać. Romantyzm i pamięć o rocznicach nigdy nie były moją mocną strona. Jestem za to wyznawczynią jakże oryginalnej maksymy: „przez żołądek do serca”. Postanowiłam wiec skusić go słoniną. Za słoninę robił ów zupiszon. Od razu zaznaczam, że mając chęć zrobienia tego dania trzeba zaopatrzyć się w kilka egzotycznych gadżetów, takich jak sos sojowy (prawdziwy, a nie żadne maggi), grzyby mun, imbir, trawa cytrynowa czy mleko kokosowe. Prostota przygotowania rekompensuje nam jednak zakupowe wymagania. Od razu przyznaję, że zapomniałam kupić makaron typu „noodle”, czyli taki jaki występuje w zupkach chińskich. A że absolutnie nie chciało mi się opuszczać domostwa, poprosiłam ukochanego przez telefon o zakup… zupki chińskiej. Tak, tak. To nie żart. Potrzebowałam z niej tylko makaronu. Starannie wyselekcjonowana mieszanka przypraw z opakowania od razu wylądowała w koszu.
Zupa tajska
czas przygotowania: 15 minut
Składniki:
- mleko kokosowe (na dwie osoby około 100 ml)
- dwucentymetrowy kawałek imbiru, pokrojony w kosteczkę
- grzyby mun (do kupienia w delikatesach typu Alma, godzinę przed użyciem trzeba je namoczyć w wodzie), pokrojone w paseczki
- pół małej marchewki, pokrojonej w słupki (najłatwiej najpierw obieraczką do warzyw pokroić ją na paseczki, a potem na słupki)
- kawałek zielonej papryki, również pocięty w paseczki)
- kilka łodyżek trawy cytrynowej i/lub liści limonki (można je kupić, można tez spytać znajomego barmana, czy wraz z dostawą cytrusów na bar kilka się nie zawieruszyło:)) ; jeśli nie udało nam sie zdobyć trawy i liści, po prostu je pomińmy, aromat będzie uboższy, ale aż tak bardzo nie zaważy to na efekcie końcowym
- makaron typu „noodle” (jak wspomniałam, może być z zupki)
- 150 gramów piersi z kurczaka pokrojonej w kostkę lub 10-12 gotowanych obranych krewetek 31/40
- sos sojowy
- sól, pieprz, lub ostra papryczka, jeśli chcemy być naprawdę rozgrzani
Zrobienie zupy zajęło mi około 15 minut. Bo zasada przyrządzenia jest prosta. Kroimy wszystkie składniki, podsmażamy, zalewamy wodą lub bulionem, dodajemy makaron i gotujemy aż zmięknie. Do tego sos sojowy, mleko kokosowe i przyprawy. Rozgrzewa jak ta lala. W sam raz na aurę, która z dnia na dzień zaczyna przypominać zimę. No i najważniejsze – mimo wielu ingrediencji nie powstaje jednorodna potrawa, jak nasz bigos na przykład, ale czujemy oddzielnie każdy składnik. Za to ją najbardziej lubię.