Czasem świerzbią mnie palce, żeby zostawić jakiś polemizujący komentarz na fejsbuku. Czasem nawet go piszę, ale zawsze przed wysłaniem kasuję. Tak jak wówczas, kiedy moja koleżanka z Krakowa – dziś zamieszkująca Skandynawię plandemiczna neofitka, umieściła u siebie nagranie niejakiego „Suwerena” – labilnego psychicznie, agresywnego atencjusza, który wraz z dwoma innymi osobami wkroczył do szpitala, gdzie nagrywał chorych i bezbronnych ludzi, wpychając się do sal, w których leżeli. Moje oburzenie lewitowało w okolicach zenitu, bo sama niedawno przebywałam w szpitalu i kiedy pomyślałam, że taki pobudzony osobnik wszedłby do mojej sali i filmował mnie po zabiegu, na pewno nie pozostawiłaby, sprawy bez odzewu. Byłam srodze oburzona, że koleżanka widzi tylko swojego idola, który „obnaża” plandemię, a nie widzi w jaki sposób sobie poczyna i jak odziera ludzi z godności. Ale ochłonęłam i wykasowałam w cholerę wiedząc, ile nerwów mnie to kosztuje. Zawsze bowiem, kiedy już coś skomentowałam, przez pół dnia żyłam tym komentarzem, sprawdzałam odzew, układałam w głowie riposty – jednym słowem spalałam się jak papierowa zabawka – bo przecież chodzi tu tylko o moje kliki. O przerobienie mojego świętego oburzu na różne cele.
Za każdym razem, kiedy odpuszczam, gratuluję sobie potem w duchu i odczuwam dużą ulgę.
Zresztą – dzięki tym, którzy często, gęsto, hożo i ochoczo udzielają się na różnych fanpejdżach, nagle zaczęłam mieć o nich jakieś pojęcie. I oto w pełnej krasie pokazują mi swoje miękkie podbrzusze znajomi – często są to słabi znajomi, albo ci, których znałam dwadzieścia lat temu, czyli obecnie w zasadzie ich nie znam. Wiem, kto interesuje się wypiekami, kogo zajmują ciuszki, kto siedzi w samochodach. I oczywiście kto się zaszczepił, a kto jest sceptyczny. Czy ta wiedza mi się do czegoś przydaje? Czasem tak, ale generalnie jest ona mało użyteczna. No chyba że odkryję w kimś agresora czy rasistę, homofoba, ksenofoba – wtedy bez żalu mówię bezgłośnie „pa, pa” i rozstaję się z nim po cichutku. On nawet nie zauważy, pochłonięty swoją krucjatą. Lepsza bańka, niż obcowanie z cudzą agresją.
Tak więc, ze swojej banieczki, która generalnie jest dość pojemna, ale ma gdzieś tam swój kres, witam Was w ten dżdżysty poniedziałek i zapraszam do odwiedzenia Nowego Bufetu w celach konsumpcyjno-towarzyskich. Oto, co mamy dla Was (a w tle właśnie wspaniały Edmund Fetting w piosence z „Prawo i pięść”, z tekstem Osieckiej – „Nim wstanie dzień” – kocham!)
- krem z buraków z jogurtem
- marokański tagine z kurczaka, z suszonymi morelami, prażonymi nerkowcami, kolendrą i bulgurem
- tarta z grillowaną cukinią, mozzarellą, gorgonzolą i słonecznikiem
- tarta cytrynowa z bezą.