Ostatnio przebąknęłam coś o planie, który mam w związku z otrzymaniem w spadku dużej ilości różnych książek z przepisami. Zbiór ten korzeniami sięga głębokiej komuny, dlatego dziś stanowi prawdziwy gabinet osobliwości, zwłaszcza dla osób, które nie ukończyły dwudziestego piątego roku życia. Przeglądając ostatnio kilka z nich, niemal dostałam ataku śmiechu – a to z powodu nazwy, a to ingrediencji. W poczekalni jest jeszcze podobno około trzydziestu takich rodzynów.
Postanowiłam, że nie pójdą w zapomnienie. Dam im nowe życie, a właściwie razem im damy. Mój pomysł jest taki: dwa, trzy razy w miesiącu będę realizowała przepis z wybranej książki, ale wybór pozostawię Wam. Przedstawię Wam kilka nazw, bez podawania składników, a Wy, w czymś na kształt sondy, wybierzecie swojego faworyta. Będę robiła wszystko dokładnie, bez żadnych unowocześnień. Potem zdam Wam szczegółową relację z walorów smakowych. Jest to przedsięwzięcie ryzykowne, bo przeglądnąwszy niektóre z nich tylko po łebkach widzę że nie będą raczej powalać smakiem i aromatem. Ale… może właśnie nas zaskoczą, może okażą się strzałem w dziesiątkę (lub w kolano) i odkryjemy nową narodową potrawę? Przeganiając schabowego, gdzie pieprz rośnie, czyli na obszary o klimacie równikowym i zwrotnikowym. Nie tracę nadziei i już czuję małe szczęścia i ich smak na myśl o przedstawieniu Wam niektórych nazw tych cudów-kulinariów.
Na dzień dobry zdjęcie książek. Od razu zaznaczam, że na pierwszy ogień idzie Henryk Dębski – „Bukiet z warzyw”. Zaplanowałam akcję na przyszły tydzień, bo co do tego weekendu mam już cieszyńskie plany. Wypatrujcie znaków na fejsbuku, nie będziecie zawiedzeni!