Znowum trochę poszperała i się wywiedziałam, że nazwa tego rodzaju muzyki pochodzi od słowa „obdartus”, „włóczęga”. Tak Korona nazywała kolesi o osobliwych fryzurach ze swojej jamajskiej kolonii. Jakich to ciekawych rzeczy można się dowiedzieć grzęznąc w garach, no, no. Nie o ragga będzie jednak ten odcinek a o tym drugim członie. Czyli o wyrośniętej babeczce, która robi zawrotną karierę w ostatnich latach. Gazety i poradniki kulinarne pełne są rozmaitych przepisów. Bo można muffinki robić ze wszystkim na co ma się ochotę (przypomniał mi się Sweeney Todd, ale nie będę rozwijać tej myśli).
Jeśli chodzi o sposób przygotowania to są dwie szkoły – stara, angielska i nowsza, amerykańska. Pierwsza była kultywowana na starym i nowym kontynencie do momentu rozpowszechnienia proszku do pieczenia. Dziarscy i praktyczni Amerykanie podchwycili ten nowy wynalazek, bo ułatwiał i skracał pieczenie. Od tej pory te amerykańskie są pieczone z użyciem proszku. Na pewno jest to ułatwienie i każdemu wychodzi, ale… No właśnie, mam problem z proszkowymi i sodowymi wypiekami, bo zawsze wyczuwam tę kwasotę i metaliczny posmak. No może nie zawsze, przesadzam pewnie, ale czuję je wyraźnie gdy posilam się muffinem w cukierni. Jakiś czas temu byliśmy w popularnej muffinowni w Krakowie, zasadziliśmy się na te większych rozmiarów. No i dostaliśmy ogromne gluty smakujące proszkiem i niezjadliwe. Dlatego preferuję tylko cztery rodzaje ciast: drożdżowe, kruche, biszkopt i francuz. Nazwijcie mnie starym i niereformowalnym pierdzielem – trudno.
Przepis którego używamy to angielska szkoła. Od początku do końca trwa to dwie godziny, ale czystej pracy jest pewnie kwadrans. Trzeba wyrobić ciasto i pokroić składniki. Rośnięcie odbywa się samo, my w tym czasie możemy poczytać książkę. Po co mamy patrzeć na pączkowanie, w końcu większość z nas też wolałaby się rozmnażać bez świadków. Wczoraj wyszły nam tak pyszne, ze złamałam swoje żelazne zasady i rzuciłam się na żer w okolicach północy, zapijając grzanym piwem (piwo o tej godzinie nie jest już dla mnie łamaniem zasad). Dziś zostało jeszcze kilka, więc wezmę sobie do pracy i zjem w ukryciu :).
Muffiny drożdżowe
czas przygotowania: 2 godziny
Składniki (powinny mieć pokojową temperaturę):
- 15 g drożdży
- 2 łyżki wody
- 1/4 szklanki mleka
- żółtko
- łyżka cukru
- 230 g mąki (1,25 szklanki)
- szczypta soli
- 60 g miękkiego masła
- 60 g serka typu Philadelphia, Turek, czy inny kanapkowy śmietankowy, lekko słony
Nadzienie (w tym przypadku jest słone, ale nadziać można wszystkim, jak już wspominałam powyżej (co ten Tim Burton zrobił z moją wyobraźnią!):
- słoik suszonych pomidorów (od razu podpowiadam że w Lidlu są po piątce)
- pół małego słoika zielonych i pół czarnych oliwek)
To jest wersja na bogato, gdzie jest więcej nadzienia niż ciasta, wiec można spokojnie zmniejszyć ilość o połowę.
Przygotowanie ciasta: rozpuszczamy drożdże w wodzie, dodajemy mleko, żółtko, cukier, mąkę i sól i minutę wyrabiamy. Później dodajemy masło i serek i wyrabiamy jeszcze 5 minut, aż będzie miało jednolitą konsystencję. Będzie lekko klejące, nie martwcie się, że nie odchodzi od rak. Zostawiamy na godzinę do wyrośnięcia pod przykryciem. Po wyrośnięciu formujemy ciasto w długi gruby klusek i rozwałkowujemy, jak na paszteciki. W środku układamy pokrojony farsz, tak żeby po bokach było miejsce do zawinięcia. Zwijamy klucha i kroimy na tyle części, na ile mamy formę do muffinek. Standardowo jest to około 12. Do formy wkładamy papierowe papilotki, jeśli zostało nam trochę farszu, możemy je wsypać na dno w gratisie. Wkładamy porcje ciasta, zaklejamy je od góry i zostawiamy na pół godziny do wyrośnięcia. W tym czasie włączamy piekarnik na 175 stopni i robimy kruszonkę.
Kruszonka:
- 100 g mąki
- 50 g masła
Roztapiamy masło, dodajemy mąkę i już.
Przed włożeniem muffinek do piekarnika posypujemy je kruszonką. Całość pieczemy 30 minut. Ci Angole jednak wiedzą co dobre…