Tytuł jest nieprzypadkowy, ponieważ budzi (przynajmniej moje) skojarzenia z kasą fiskalną, której obsługi nie opanowałam w stu procentach i myślę ze musi minąć kilka tygodni, zanim będę wstukiwać cyfry z zamkniętymi oczami. Póki co nadrabiam autoironicznymi komentarzami, uśmiechem i wysoką jakością oferty.
Klienci wracają, więc chyba jest dobrze. Obecność stałych gości nie pozwala mi spocząć na laurach i cały czas będę wprowadzała dla nich nowe rzeczy do menu, żeby po krótkim czasie nie uciekli do konkurencji. I wiem, że muszę nauczyć się panować nad ciałem, bo nieraz przy wyjątkowo fajnym kawałku muzyki zaczynam ruszać się tak jak w domu zapominając, że robię widowisko dla przechodniów.
Klienci są świetni, oprócz paru tradycjonalistów–malkontentów, ale tacy znajdą się zawsze. Na razie energia mnie rozpiera i liczę że ten haj będzie się utrzymywał długo. A najfajniejsze jest to, że po 11 latach zaczęłam pracę w nowym systemie, czyli klasycznie poniedziałkowo–piątkowo z wolnymi weekendami. Wkrótce ruszę pewnie z warsztatmi kulinarnymi, na razie musimy okrzepnąć w Nowym Bufecie na swoich stanowiskach i wbić się w rytm. Śledźcie stronę – około raz w tygodniu będę ją uzupełniać i pisać o wszystkich przedsięwzięciach (żeby nie powiedzieć „projektach”, bo słowo to po zawrotnej karierze nagle zostało skazane na niebyt, co mnie cieszy). I zapraszam do nas na jedzenie, picie i werbalną wymianę poglądów.