Mam dwie wiadomości.
Zacznę od złej. Nie ma dziś rubenów. Wzmożone apetyty i lekko zmniejszona dostawa mięsna przyczyniły się do jego braku w jadłospisie.
Teraz ta dobra. Natura nie lubi próżni, my też za nią nie przepadamy (no chyba, że jest to próżniowo pakowane mięso). Dlatego w miejsce rubena wstawiamy dziś testowo SLOPPY JOE. Trafiliśmy na nią przypadkiem, chcąc jakoś skonsumować zamrożone pozostałości sosu bolońskiego z poprzednich cannelloni. Bartek, czyli nasz pomagier, rzucił: „Może zrobimy Sloppy Joe?” Spojrzałam ze zdziwieniem, bo nie miałam żadnych myślowych konotacji z tym anglojęzycznym związkiem frazeologicznym. Poszperałam w guglach i okazało się, że to klasyczna kanapka amerykańska, znana już od lat trzydziestych ubiegłego wieku. I do tej pory zachodzę w głowę, dlaczego to burgery zrobiły taką karierę? Przecież jankeska ziemia kanapkami stoi!
Podchwyciliśmy pomysł, zastanawiając się nawet, żeby na cześć odkrywcy przekształcić nazwę na Sloppy Bart, ale zaniechaliśmy tego pomysłu.
W składzie Joego znajdziecie tradycyjną bułkę, dużo sosu bolońskiego, cheddar i kilka nachosów, żeby chrupało. Nachosy mogą się skończyć, bo dajemy je też do kukurydzianej, która została z wczoraj.
Prócz kukurydzianej jest jeszcze zupa z młodej kapusty z pesto i pomidorami.
Na drugie mamy caponatę, czyli sycylijską potrawę z oliwek, bakłażana, kaparów z orzeszkami nerkowca i bazylią.
Na deser jest tarat z kremem budyniowym i owocami.
A tarta wytrawna jest z fetą, brokułem i pieczoną papryką.