Poszliśmy w sobotę do ulubionego pubu, w ktorego piwnicy sami warzą swoje English Aliles. Okazało się na miejscu, że kończą montować rzutnik w celu obejrzenia finału mistrzostw świata w rugby. Skoro już tam byliśmy nie mogliśmy przegapić takiej okazji. Zwłaszcza że migawki z trybun pokazywały, że na widowni siedzi Kylie Minogue. Bo finał rozgrywał sie między Australią a Nową Zelandią. Całe widowisko było niezwykle zabawne – dla osoby, która jednak pochodzi z kregu kulturowego futbolocentrycznego i widzi zawodnikow na wielkim boisku przez pryzmat piłki nożnej. Nowozelandczycy odtańczyli na początku swój popisowy zuluski taniec plemienny, który jest pokazem siły i ma odstraszać wroga (tak przynajmniej wyglądał). Taki mecz to naprawdę przednia zabawa dla lajkoniczki, bo zawodników na boisku jest wielkie stado i jeśli któremuś uda się przechwycić jajowatą piłkę i poderwać się z nią do ucieczki, już rzuca się na niego dziesięcioosobowa zgraja osiłków, tworzac na murawie plątaninę rąk, łydek i torsów. Co i raz z nozdrzy bucha krew, ale ci twardziele za nic to sobie mają – nie to co futbolisci – południowcy, którzy sięgają w takich przypadkach po środki wyrazu, które pewnie opanowują na słono płatnych kursach w szkole Lee Strasberga, albo innego Stanisławskiego. Gra jest trochę rozwlekła przez to rzucanie się na kolesia z piłką, ale jak już zdoła uciec, wywołuje dzikie aplauzy.
Dzień byłby doskonały, gdyby nie koszmarny smog nan Wisłą, więc trzeba było szybko na wdechu uciekać do domu.
Dziś też trochę na wdechu, ale za to zrobilismy pyszności.
Na początek zupa kukurydziana z imbirem, mleczkiem kokosowym i limonką.
Potem dwie lasagne do wyboru – porowo-gorgonzolowa i oliwkowo-bakłażanowo-cukiniowa. Do tego sos szałwiowo-pomiodrowy.
Na deser Kanadyjczycy i tarta cytrynowa.