Dzięki Nowej Apokalipsie i Armagedonowi w jednym – mówię tu o nadchodzących Dniach Młodzieży – poznaliśmy naszego dzielnicowego. Używam takich mocnych określeń, bo kogo bym nie spytała, wyraża duże zaniepokojenie przebiegiem tych lipcowych wydarzeń, a przeważnie też głęboką chęć opuszczenia miasta (w świetle pogłosek o tygodniowej prohibicji ja też na 99 procent opuszczę stolicę Małopolski i udam się tam, gdzie latem będzie można się napić zimnego piwa). W każdym razie pan dzielnicowy przyszedł już po zamknięciu, usiadł, wyjął notes i jął spisywać informacje, ktore na pewno przyczynią się do natychmiastowego schwytania terrorystów, którzy chcieliby na przyklad uciekać przez nasz lokal na Mosiężniczą, a dalej wprost na sądy, prokuraturę i KSSiP. Nie powiem, bo pan był bardzo miły i sympatyczny, po prostu dostał prikaz od zwierzchnika, żeby pozbierać trochę danych. Widuję ich dużo więcej – policjantów – jak chodzą z notesami pod pachą, najczęściej dwójkami. Pewnie traktują to jak klasycznego wrzoda i marzą o pracy „krawężnika” (to tylko moje domysły, bo o ich pracy wiem naprawdę niewiele). To tak jakby mi kazali przez miesiąc, powiedzmy, ciągle klepać kotlety.
Klepaniu kotletów mówię NIE.
Nic dzisiaj nie uklepaliśmy dla Was, ale za to ugotowałam nową zupę. Jest kompilacją dwóch przepisow, bo żaden mnie w stu procentach nie przekonał. To marokańska orzeźwiajaca zupa z ciecierzycą, fasolą, selerem naciowym, pomiodrami i świeżym szpinakiem. Do tego kasza jęczmienna, nasiona kopru włoskiego i trochę kuminu i cytryny.
Jakby ktoś wolał polskie smaki, mamy też krem z buraków.
Na główne danie lanczowe jest makaron farfalle (czyli motylki, a po naszemu kokardki) z sosem puttanesca, czyli oliwki, kapary, pomidory, olej z pestek winogron, natka pietruszki i ser grana, duszonym kilka godzin i doskonale przegryzionym.
Na deser sbriciolata, oraz tarta kajmakowo-czekoladowa. I trzech Kanadyjczyków.