Przeczytałam ostatnio, że pewien popularny trenet personalny (tak, tak, chodzi o kołcza) chwalił się światu, jak inwestuje w swoją sześcioletnią córkę. Że mała ma nauczanie domowe (użył terminu „homeschooling”), że tę nowatorską metodę jej nauczania chciałby pokazać światu, że stara się zbudować córce rozpoznawalny brand i – last but not least – że mała dużo od innych sześciolatków wie o technikach sprzedaży. Jak czytasz wszystko ciurkiem, możesz pomyśleć sobie : „Jaki wspanialy rodzic, już od małego dba o najwyższy poziom edukacji potomstwa”. Oh, wait – sześciolatka wie więcej od rówieśników o technikach sprzedaży? A co sześciolatka powinna wiedzieć o technikach sprzedaży? Na moj skromny rozum nic. No chyba że jest z biednej wielodzietnej rodziny i wszystkie techniki sprzedaży opanowuje na ulicy, sprzedając turystom jakiś badziew. Ale wtedy nawet nie wie, że to co robi to jakieś techniki.
Ale zostawmy już ten biedny kołczing, na który i tak wylewa się wiadra pomyj i przejdźmy do menu, które wydaje się ciekawsze niż techniki sprżedaży (zwłaszcza dla sześciolatek). Oto ono:
– zupa z kukurydzy z mleczkiem kokosowym, limonką, imbirem i trawą cytrynową
– jakieś trzy porcje toskańskiej zupy pomidorowej
– tagine z kurczaka z miodem, suszonymi morelami, cynamonem, świeżą kolendrą, podawane z kaszą bulgur z dodatkiem makaronu vermicelli (to takie cienkie, krótkie niteczki)
– tarta ze szpinakiem, gorgonzolą i czarnuszką
– dwie porcje tarty buraczanej z kozim serem
– tarta czekoladowo – kajmakowa