Kiedys już Wam pisałam, że jeżdżę rowerem raczej w trybie spacerowym i nie zależy mi na wytapianiu łydki, bo po ojcu jest ona dość wytopiona. Kiedy zaczełam ten sezon, zauważyłam jednak ze zgrozą, że na ścieżkach rowerowych jestem odpowiednikiem osiemdziesięciolatki o lasce. Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy mnie wyprzedzają. Wydaje mi się, że jade normalnym, regularnym tempem, a tu szuuu kolaż w kasku, szuuu dziewczyna na rowerze miejskim, szuu nastolatek na trekkingowym. Autorefleksja przyszła wtedy, kiedy wyprzedziła mnie na oko sześćdziesięcioletnia kobieta. To był ten moment kiedy zaczęłam się zastanawiać, że chyba rzczywiście straciłam wigor, albo się jeszcze nie rozjeździłam. Od Dnia Kobiet, w którym odkurzyłam rower minął prawie miesiąc, więc wychodzi na to że chyba jednak zamulam. Wczoraj z naprzeciwka jechał nastolatek, który pedałował z duża predkością. Postanowiłam nie być kiepem i dostosowałam swój rytm pedałowania do jego – moja szybkość się podwoiła, a ja nawet specjalnie się nie zmęczyłam. Dlatego trochę wyżej ustawiam poprzeczkę i mam nadzieję jeżdzić tylko trochę wolniej niż małżonek na swojej szosie. Byle nie przesadzać z treningiem, bo musi jeszcze zostac siła na gotowanie. Z wczoraj zostało jej sporo, dlatego przygotowaliśmy co następuje:
– florencka zupa fasolowa z jarmużem, ziołami i grzankami
– zupa z młodej kapusty z pomidorami, pesto, ryżem carnaroli i serem grana padano (ale to zrobilismy wczoraj)
– tajska wołowina massaman w mleczku kokosowym, podana z ryżem basmati i świeżą kolendrą
– tarta z brokułami, fetą, pomidorkami cherry i pestkami słonecznika
– brownie czekoladowe z sosem karmelowym (dodam nieśmiało, że na brownie zużywamy siedem czekolad, a sos karmelowy produkuję samopas).