Przyszło nam wczoraj obejrzeć „Dunkierkę”. W gazetach dużo było o tym filmie przed premierą, oprócz recenzowania Nolana przypominano także ścisłe fakty historyczne – kto był chętny ten mógł się obkuć na blachę przed seansem. Kiedy weszłam na stronę, na której zebrane są wszystkie seanse wszystkich kin w Krakowie, czytałam wiele (chyba) gimbazowych (od września termin „gimbaza” przechodzi do lamusa) komentarzy typu: „Nuda”, „Przereklamowany”, „Mogli poszaleć z photoshopem, bo widać że to zdjęcia współczesne – Dunkierka taka kolorowa” (czy komentujący spodziewał się Dunkierki w sepii?). Trochę się z nich pośmialiśmy, a film i tak bardzo chciałam obejrzeć. Ucieszyłam się na Toma Hardy, admiratorką którego talentu, tembru głosu i walorów fizycznych jestem. Niestety – twórcy ostatnio pokazują takim jak ja środkowy palec. Nolan już dwukrotnie zakrył mu całą fizjognomię, a w Mad Max aktor ów prawie się nie odzywał, mamrocząc coś pod nosem. Upraszczając i robiąc podśmiechujki można by rzec, że to krzyżówka „Incepcji” (trzy plany czasowe w jednym) i „Batmana” (zakryta twarz Toma Hardy). Ale prawda jest taka, że „Dunkierka” jest zrobiona bardzo dobrze, cały czas trzyma w napięciu, zdjęcia są świetne tak jak i muzyka. I napiszę jeszcze seksistowsko, że można obejrzeć wielu przystojnych mężczyzn na jednym planie. Ja odnosiłam też chwilami wrażenie jakbym oglądała sztukę teatralną, bo scena wydarzeń była ciągle taka sama. Duży plus za sceny wojenne bez latających kończyn i wyprutych flaków – wcale nie były potrzebne dla pokazania obrazów wojennych i oddania grozy sytuacji.
Kino było, jest o czym napisać, a teraz wpis właściwy. Dziś serwujemy:
– krem z hroszku z jogurtem i miętą
– botwinkę z jogurtem i zieleniną (na ciepło)
– tajską wołowinę massaman w mleczku kokosowym z orzeszkami ziemnymi, ziemniakami, cynamonem i kolendrą, plus ryż basmati
– tartę z pieczoną czerwoną papryką, kozim serem i zielonymi oliwkami
– sbriciolatę, czyli włoskie kruche ciasto z serem ricotta i porzeczkami.