Ten przedmajówkowy tydzień nie jest dla nas szczególnie łaskawy. Wczorajsza awaria prądu wytrąciła nas z równowagi i kazała zapomnieć o w miarę spokojnym wejściu z weekendu w tydzień roboczy. Dziś nie było lepiej – wymyśliłam sobie na lancz pierwszą w tym roku botwinkę i kokosowe curry z kalafiorem. Niby spoko, ale w takiej konfiguracji jeszcze tego nie przygotowywałam. Pokłosiem mojej decyzji był impuls, który obudził mnie o czwartej rano informacją z mózgu, że dzisiejszy lancz to są jakieś gargantuiczne ilości warzyw do krojenia. Oczywiście co się da, kroimy w naszym kochanym Kenwoodzie, który chciał popełnić samobójstwo w grudniu, jak niektórzy pewnie pamiętają. Ale cała wielka reszta to praca moich górnych kończyn. Udało się usnąć do budzika, ale rano okazało się, że rzuciłam sobie pod nogi kłodę wielkości konara z dębu Bartek. I tak sobie prawie do 11.00 kroiłam, widząc jak wskazówki zegara jakoś tak szybciej niż zwykle się poruszają. Ale na szczęście udało się zakończyć proces i prawie wszystko już jest. A oto lista:
– botwinka z jogurtem i zieleniną
– krem z dyni (nie zmieścił mi się na tablicy w lokalu, ale jest, wystarczy o niego poprosić)
– kokosowe curry z kalafiora i ciecierzycy z młodym szpinakiem i ryżem basmati
– tarta z bakłażanem, salami finocchiona i pomidorkami cherry
– blondie z orzechami, kawałkami białej czekolady i kremem z masła orzechowego.