Jako że instagramowy sztucznie wykreowany świat kreuje u mnie prawdziwe i nieudawane ziewy, nie czaję specjalnie co się w tym świecie dzieje. Czasem dociera coś stamtąd do mainstreamu, a propos jakiejś aferki z influencerami, albo też w postaci twardych danych statystycznych przytaczanych przez poważny periodyk (Kylie Jenner – 1,3 mln dolarów za post, Cristiano Ronaldo – 1 mln dolarów za post). Ostatnio w związku z Instagramem wyczytałam o trendzie wsród instamatek-celebrytek, które nie smarują dzieci kremami z filtrem, bo wykoncypowały, że w ten sposób dziecko nachapie się przez skórę więcej witaminy D – działają więc dla jego dobra. Ten trend zataczał tak szerokie kręgi, że aż pod lupę wzięła go grupa brytyjskich naukowców. Badania jasno pokazały, że to bzdura, ale wiecie – co tam badania, skoro jakaś guru-insta-rodzicielka z milionem śledzących ją użytkowników swoje wie. Rozpoznaję ten zapach – tak pachnie płaski dysk ziemski, taką woń wydziela poszczepionkowy autyzm, taki zapaszek roztaczają agresywne hordy LGBT seksualizujące młódź. No ale już nasz krakowski wspaniały fantasta Lem mówił, że dopóki nie zaczął korzystać z internetu nie wiedział, że na świecie jest tylu idiotów. A trend zmierza wyraźnie w kierunku czerpania wiedzy o świecie z portali społecznościowych. Życzę powodzenia, pozostając starym pierdzielem książkowo-gazetowym – okopałam się na swym przeczasiałym stanowisku pomna faktu że czasy się zmieniają i pewnych trendów już się nie zatrzyma. Nic to, skupmy się zatem na przyjemnościach stołu. Stół dziś suto zastawiony takimi oto specjałami:
– harira – marokańska zupa z soczewicy i ciecierzycy
– makaron linguine ze świeżymi pomidorami, oliwą, bazylią i serem grana padano
– tajska wołowina massaman w mleczku kokosowym z orzeszkami, podawana z ryżem basmati – koło 8-10 porcji zostało jeszcze z wczoraj
– tarta z pieczarkami, odrobiną białego wina, serami: brie i dobbiaco, pomidorkami i czarnuszką
– sbriciolata z ricottą i borówkami amerykańskimi.