Wyszłam wczoraj z kina i zaczęłam się zastanawiać – czysto hipotetycznie – któremu reżyserowi powierzyłabym nakręcenie historii swojego życia. Wiedziałam na pewno, że nie Almodowarowi, bo mimo że jego kinapo bardzo sobie cenię, to nie chciałabym, żeby moje życie pokazane było w jego estetyce. Ta estetyka trochę do mnie nie pasuje. Zaczęłam skanować mistrzów, których cenię i wyszło mi, że nie mógłby być to jeden osobnik. Najbardziej satysfakcjonowałoby mnie połączenie Tarantino z wczesnym Allenem, ale z dużą Dozą Sorrentino, kroplą Tornatore, no i nie mogłoby zabraknąć precyzji Hitchcocka czy Finchera. Ostatecznie pogodziłam się z faktem, że z wymienionego kombo (a znalazłoby się jeszcze kilka zacnych nazwisk do koszyczka) nie wyszłoby nic dobrego. Powstałby raczej niestrawny gniot, który chciałby być wszystkim po trochu, ale w sumie to nic tu do siebie nie pasuje. Czy przytoczyłam właśnie bezwiednie definicję własnego życia? No jednak chyba nie przytoczyłam – nie jest ono gniotowatym zakalcem, ale porządną drożdżówką – niby najpopularniejszym ciastkiem z cukierni, ale zrobionym rzemieślniczo przez mamę Bożennę i tatę Stanisława.
Dziś rzemieślniczo małżonek zrobił inne ciasto, które będzie tradycyjnie na końcu wyliczanki. A wyliczanka prezentuje się tak:
– włoska warzywna zupa minestrone
– makaron tagliatelle z pesto, pomidorami i serem grana padano
– chili con carne z grillowaną tortillą – zostało jeszcze ze sześć porcji
– tarta z pieczoną dynią, suszonymi pomidorami i kozim serem
– dwa kawałki tarty z brokułami, grana padano, gorgonzolą, czarnuszką i zielonym pieprzem
– tarta czekoadowo-kajmakowa.