Nasza piątkowa wizyta w "Białej Róży" udała się wyśmienicie. Każde z nas było tam pierwszy raz i wszyscy mieli znakomite wrażenia. Wszystkie pozycje w menu były smaczne, wnętrze jest bardzo ładne i przytulne, a wszyscy panowie z obsługi bardzo profesjonalni. "Pomimo" dość ekskluzywnego charakteru lokalu nie czuliśmy się tam drętwo, mimo że raczej nie chodzimy za często do miejsc fine dinningowych. Martwi mnie jednak zupełnie inna rzecz. Na cała dużą restaurację, w piątkowy wieczór był tylko nasz festiwalowy stolik – czyli preferencyjne bądź co bądź ceny, oraz dodatkowo dwie pary mieszane, prawdopodobnie również festiwalowe. Serce się krajało, że tak teraz wygląda restauracyjna rzeczywistość. Jak trend się utrzyma, prawdopodobnie pożegnamy się z wieloma znakomitymi gastronomicznymi adresami, bo przy najlepszych chęciach właściciele – o ile nie mają innego dodatkowego źródła finansowania – pozamykają swoje restauracje. A mnie, jako nie tylko przedstawicielkę branży, ale jako okazjonalną klientkę owych przybytków, bardzo ten fakt smuci. Jednocześnie chylę czoło aż do ziemi w podzięce, że Wy, czyli nasi stali klienci, trwacie przy nas i nie pozwalacie nam zakończenie naszego dość już długiego żywota. Dziękujemy. I pewnie jeszcze nie raz będziemy dziękować.
W ten powyborczy poniedziałek przygotowaliśmy takie oto propozycje:
– chłodnik z botwinki – pierwszy w tym roku i jakże adekwatny do pogody
– marokański tagine z warzyw (bataty, bakłażany, cukinia), z suszonymi morelami, orzechami nerkowca i kolendrą
– tarta z młodymi marchewkami, suszonymi pomidorami i kozim serem
– blondie z białą czekoladą, nerkowcami i kremem z masła orzechowego.
Aha – bagietek dziś brak, bo nie dojechały do piekarni w pierwszej turze.