Dziś rano stała się rzecz straszna. Oto zdradził mnie mój język, moja własna jaźń obróciła się przeciwko mnie, wskazawszy mi dobitnie, gdzie jest moje miejsce – w okolicach smugi cienia, tam właśnie. W języku jest wszystko, co chcemy o sobie wiedzieć, wszystko co nas definiuje. A co mnie definiuje? Aż wzdrygam się na myśl, że to napiszę, ale co mi tam.
Małżonek słuchał z rana jakiegoś młodego włoskiego hiphopowca i zawołał mnie, żebym obczaila i może mu coś przetłumaczyła. Włączyłam teledysk – w sumie dość typowo hiphopowy – „zły” chłopiec na dzielni, wokół niego sami „źli” koledzy, w charakterystycznych gniewnych pozach, najazdy kamery na gniewne, niezbyt urodziwe włoskie twarze z klasy ludowej. Skojarzyło mi się to z teledyskiem warszawskiego składu Hemp Gru i to właśnie chciałam powiedzieć. Tymczasem, otwieram usta, a z ust dobywa się: „Wygląda na łobuza”. Po usłyszeniu słowa „łobuz” ze swoich własnych ust, aż mnie przytkało – zawstydziłam się swojego lamusiarskiego słonictwa, a małżonek popadł w taką wesołość, że trudno było mu się uspokoić. Na nic moje tłumaczenia, że wcale nie chciałam tego powiedzieć, że Hemp Gru… Alea iacta est – przekroczyłam ten Rubikon, który dziś skojarzył mi się ze Styksem i nie wiem co z tym fantem zrobić. Oto mój mózg wybiera już za mnie słowa, zanim świadomość dopcha się do głosu. Zaraz wyskoczą z szuflady wszelkiej maści łajdaki, łapserdaki, bęcwały, hultaje, dranie i gamonie. A ja bezskutecznie będę próbowała wszystkich ich wyłapać – bo raz wypuszczeni z czeluści juz nigdy tam nie wrócą. Biada mi!
Dobrze, że ten stan nie przełożył się na wykonywanie pracy i w tej materii jest po staremu. Dlatego dziś, huncwoty, proponuję Wam następujące pozycje:
– zupa z kapusty z pesto, pomidorami, ryżem arborio i grana padano
– gnocchi z sosem z gorgonzoli, pomidoram i natką pietruszki
– butter chicken z ryżem basmati i kolendrą
– tarta z pieczonym bakłażanem, fetą i orzechami włoskmi
– sernik nowojorski z musem malinowym.