Miałam słomiany weekend. W towarzystwie jedynie kotów zasadniczo zbijałam bąki i uzupełniałam nieoglądane filmy. Pochłonęłam „Wojnę Państwa Rose” (nuda – „Miłość, szmaragd i krokodyl” o niebo lepszy, zwłaszcza końcowa hitowa piosenka „When The going gest tough, the tough get going”), „Kobietę z piątej dzielnicy” (również nudnawe, chociaż niepozbawione uroku, oraz „Boże Ciało”, do którego zbierałam się naprawdę długo. I to właśnie film Komasy oglądało mi się najlepiej, a szukając historii będącej kanwą odkryłam, że osiemnastoletni pseudo-ksiądz grasował w Budziskach, parafia Gwizdały – to ledwie kilka kilometrów od Nadkola – rodzinnej wsi mojej mamy. Wysłuchałam także pierwszego, bezpłatnego odcinka serialu audio o Arkadiusie „Supernowa”. Wciągnęło mnie, wykupię i posłuchamy z małżonkiem. A ma więcej wspólnego z Arkadiusem, bo w czasach wybuchu arkadiusowej supernowej pracował na Mokotowskiej i widział codziennie na własne oczy pielgrzymki do butiku. Tu w Krakowie mieliśmy tylko odpryski w postaci na przykład kolekcji Arkadiusa dla nieistniejącej już chyba marki Ravel.
Wykonałam także heroiczną pracę i pochowałam letnie ciuchy, wyciągając na ich miejsce garderobę jesienno-zimową. Nie bez smuteczku – no ale nie ma co się dłużej oszukiwać, że lato jeszcze powróci w tym sezonie i że wyskoczę gdzieś w cienkiej, zwiewnej sukienusi, albo w krótkich spodenkach. Żegnaj lato na rok.
Żegnamy lato, witamy jesień, którą lubię najbardziej. Gdyby nie fakt, że po niej następuje zima, właściwie mogłabym ją pokochać. A dziś witamy także bieżący lancz plus deser – mając nadzieję, że pod koniec dnia jednak pożegnamy się ze wszystkimi jego składowymi, a powitacie je Wy. Wybór jest dziś taki:
- minestrone – włoska zupa warzywna
- tajska wołowina massaman w mleczku kokosowym, z orzeszkami ziemnymi, ziemniakami, ryżem basmati i kolendrą
- tarta z cukinią, serem pecorino romano i prażonym słonecznikiem
- sbriciolata z czarnymi porzeczkami i ricottą.