Książkę Charliego LeDuffa „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” mam na czytniku od jakichś dwóch lat. Małżonek już dawno ją przeczytał, ja czaiłam się długo i ciągle odkładałam ją na później. I wiecie, co mnie do niej przekonało? Jeden z odcinków programu Anthony’ego Bourdaina „Parts Unknown” – poświęcony Detroit właśnie. Przewodnikiem po tym upadłym mieście jest nie kto inny jak Charlie LeDuff – dziennikarz pochodzący stamtąd i autor wyżej wymienionej książki. I to był jeden z ciekawszych odcinków, bo przyznaję – ja i małżonek niespecjalnie polubiliśmy się z Bourdainem. Zaczęliśmy oglądać jego program dopiero pod koniec zeszłego roku – dość późno i post mortem – ale prowadzący w ogóle nas nie porwał. Muszę nawet przyznać, że jest dość irytujący. Ale e Detroit, z LeDuffem, można było się trochę pośmiać z Bourdaine’a, który kompletnie nie rozumiał, jak młody zdolny obiecujący kucharz wraca z Nowego Jorku do Detroit, by tam otworzyć restaurację, nie rozumie mieszkańców, którzy własnym sumptem umawiają się na koszenie trawy w zarastającej miejscem parku, żeby ich dzieci miały miejsce do zabawy (oddolne organizowanie się i robienie czegoś wspólnie za darmo pachnie mu komunizmem). LeDuff, którego w Detroit wszyscy znają i szanują, nic sobie nie robi z obecności telewizyjnego gwiazdora, bo takie rzeczy mu nie imponują. Bardzo mnie bawiło, kiedy obaj jedli fancy jedzenie w fancy restauracji i Anthony patrzył ze zgrozą, jak Charlie miesza wykwintne dania po swojemu, a na końcu dodaje swojego drinka do resztek zupy i wypija wszystko z talerza.
Dopiero czytając książkę zrozumiałam, że gdyby LeDuff jej nie napisał, ekipa programu „Parts Unknown” nie zainteresowałaby się Detroit ani odrobinę – miejsca, które odwiedzają są bowiem wyjęte z „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” jak z przewodnika turystycznego. Gdyby Charlie jej nie napisał i nie dostał za nią nagród, pies z kulawą nogą by się do Detroit nie pofatygował. Dzięki książce Detroit stało się miejscem modnym – trochę jak fawele w Ameryce Południowej.
Książka LeDuffa to literatura gonzo – nie każdemu przypadnie do gustu. Dużo tu autora, dużo opowieści o jego rodzinie i nim samym – ale jego osobista opowieść jest równocześnie historią miasta, które opisuje, więc forma jest jak najbardziej uzasadniona. Styl bardzo mi się podoba – czyta się to raczej jak beletrystykę. Ale cóż – czyta się świetnie, a LeDuff naprawdę potrafi pisać.
Poza tym – porzucenie życia w Los Angeles i powrót do rodzinnego miasta – trupa to coś, co nie mieści się w głowie przeciętnemu Amerykaninowi. Za to też brawa dla autora.
Za dzisiejszą quesadillę na lunch może i my dostaniemy od kogoś jedno małe cichutkie wirtualne brawko – jeśli nie to nic nie szkodzi – nie o poklask tu chodzi, a o zgrabną zmianę tematu. Cały zaś lancz prezentuje się następująco:
– zupa z młodej kapusty z pesto, świeżymi pomidorami, ryżem carnaroli i serem grana padano
– quesadilla z serem, szynką, cukinią, kukurydzą, jogurtowo-majonezowym sosem z wędzoną papryką i sałatą z winegretem
– tarta z pieczonym kalafiorem, oliwkami liguryjskimi, serem pecorino romano i natką pietruszki
– – sbriciolata z czarnymi porzeczkami i serem ricotta.