Wracając wczoraj do domu, w środku nocy o szatańskiej godzinie 21:30, usłyszałam z okna tuż koło domu okrzyk. Okrzyk ów kazał mi przypuszczać, że chyba rozgrywany jest jakiś mecz piłki nożnej, a sądząc po reakcji, być może nawet w ów mecz zaangażowana jest reprezentacja naszego kraju. Usłyszałam bowiem: „Ku..a mać! Idźże, idźże, idźże, idźże.” A w zasadzie to raczej trzy słowa: „Ku..a mać! Iddzeiddzeiddzeiddze!” Nie wgłębiałem się za bardzo w temat, uznawszy a priori, że musi chodzić o futbol. Poranek pokazał, że nie trzeba odpalać żadnego medium, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy. Pod Halą Targową dowiedziałam się z rozmów sprzedawców, że piłkarze grali wczoraj z Mołdawią, prowadzili 2:0 do połowy, a potem przerżnęli 3:2. Wywołało to moją niepohamowaną wesołość.
A swoją drogą – w te najdłuższe dni można doznać nielicznej konfuzji. Siedzimy sobie w ogródku w okolicach Rynku, rozmawiamy zapamiętale – mamy czas, bo jest jasno. Nagle przytomnie postanawiam spojrzeć na zegarek, bo coś mnie tknęło, że za chwilę imieniny Jana. Patrzę, a tam dwudziesta pierwsza! Zgroza! Wszyscy zaczęliśmy się zbierać, bo przecież jutro do pracy, a we wtorki ludzie pracy nie zostają w ogródku aż do dwudziestej pierwszej 😄. Nowym mostem i skrótami pokonałam odległość z Mikołajskiej do domu w dwadzieścia trzy minuty – to chyba najszybciej pokonany dystans do Rynku, jak do tej pory.
Upał nie odpuszcza, ale jest jeszcze kilka porcji chłodnika. Całe menu wygląda zaś następująco:
- zupa z kapusty z pesto, z pomidorami, pesto, ryżem carnaroli i serem grana padano
- kokosowe curry z kurczakiem i warzywami, podawane z ryżem basmati
- tarta szparagowa z cheddarem i słonecznikiem
- sernik nowojorski z musem truskawkowym.