Zabrałam się za pisanie tuż przed dziesiątą i jakoś nie mogę skończyć. Tuż po otwarciu mamy już kilka zamówień, a ja i tak mam w głowie pustkę. W międzyczasie, bez związku z jakimkolwiek tematem, zaczęłam sobie sprawdzać etymologię różnych nazwisk w Polsce. Tylko dla zaspokojenia własnej ciekawości, bo zasadniczo ludzi interesuje głównie ich własne nazwisko. A w naszym kraju dochodzi do tego jeszcze cicha nadzieja, że okaże się, że jednak choć troszeczkę pochodzi się od tej szlachty. Chociaż ta dziesiąta woda po kisielu. A skoro już przy kisielu jesteśmy to moje własne nazwisko nie wyprze się swojej słowiańskości, oraz pokrewieństwa z kiszonkami. Ale to już jest temat dla mnie i ewentualnie reszty mojej rodziny od strony ojca.
A w pochodzeniu od szlachty nie ma specjalnie nic nobilitującego moim skromnym zdaniem. Każdy skądś pochodzi, a i tak liczy się to, co ten i ów skądinąd pochodzący sam sobą reprezentuje. Czyli, Moi Drodzy (napisało mi się najpierw „srodzy” – jakiś dziwaczny czeski błąd 🤪), liczą się te przysłowiowe owoce, po których mamy ich/Was/nas poznać.
A nas – czyli mnie i małżonka – możecie dziś doskonale rozpoznać po takich oto owocach:
- krem z buraków z jogurtem
- chili con carne z wołowiny, a fasolą, papryką, kolendrą i kwaśną śmietaną, podawane z grillowaną tortillą
- tarta szpinakowa z gorgonzolą i orzechami włoskimi.