Raz na jakiś cza po zdarza mi się zagrać w totka. Są to sporadyczne, sobotnie zrywy, a droga do kupienia kuponu chybił – trafił wygląda z grubsza tak samo. I wiąże się z tym samym dniem – sobotnim późnym rankiem. Wtedy to często wybieramy się na spacery po mieście, żeby wczuć się całymi sobą w mieszczanina i poprzechadzać się po mieście. Kiedy tak chodzimy tu i tam, zawsze w którymś momencie natrafimy na potykasz informujący o tym, jak wielka jest w tym dniu kumulacja. Wyskakuje wtedy szybciutko z ciżemek wanna be mieszczki i wracam do swojego plebejskiego uniformu, by z dziką radością zakupić kupon na jedno, a czasem na dwa (bogactwo!) losowania. Robię to na tyle rzadko, że zwykle zapominam o tym kuponie i gdzieś koło tygodnia leży i czeka w portfelu, aż go tam przypadkiem nie odnajdę. I nie udało mi się wyjść poza dwójkę – tak ze trzy razy. Owszem – że dwadzieścia lat temu miałam dwa razy trójkę, ale wygląda na to, że był to Szczuczyn moich możliwości w grach losowych.
A może czas przestać i zamiast po kupon udać się do nobliwej kawiarenki, a spacer ów odbywać godnie, wolno i z rękami założonymi na krzyżu, tak jak pani przechadzająca się po włościach (na pewno znacie tę postawę)? Hmmm, to może jeszcze nie w tym roku, w przyszłym może też nie. Pomyślę o tym jutro. Albo pojutrze. Albo na razie nie będę zaprzątając sobie tym głowy. Za to zaprzątnę Wasze głowy naszym dzisiejszym lanczem. Jest fajny, a oto dowody:
- krem z buraków z jogurtem
- butter chicken – kawałki piersi kurczaka marynowane 18 godzin w jogurcie, w sosie maślano – orzechowym (nerkowce), z ryżem basmati i świeżą kolendrą
- tarta porowa z gorgonzolą i orzechami laskowymi
- tarta cytrynowa z bezą.