Rozmawiałam ostatnio z siostrą, która cały czas słucha audycji Marcina Kydryńskiego w niedzielne popołudnia. Przy czym jest to dla niej coś w rodzaju guilty pleasure – tylko trochę bardziej złożone. A mianowicie siostra niezwykle ceni klimaty muzyczne, które redaktor prezentuje słuchaczom – i to jest dla niej niewątpliwie pleasure bez żadnej winy i wstydu – czysta radość (redaktor pewnie powiedziałby „rozkosz”). Natomiast wielkie guilty wjeżdża wraz z tym, co dzieje się pomiędzy piosenkami. Czyli to wszystko co redaktor mówi, jak prowadzi audycję i w związku z tym jak prezentuje siebie słuchaczom. Otóż – wedle mojej i siostry opinii – jest to fizjognomia radiowa dość nieznośna i patetyczna. Siostra wręcz upaja się frazami, które wyłapuje jak najczulszy radar. Pokazywała mi z resztą niedawny wpis redaktora w mediach społecznościowych i muszę przyznać, że był to gotowy monolog scenariuszowy do filmu komediowego. I dlatego owe programy przynoszą jej podwójną radość – po pierwsze muzyczną, a po drugie raduje ją wynajdywanie językowych perełek, które jego fani skwitują wzruszeniem ramion i uznają za normalne i typowe. A ona pracowicie zapisze złotymi zgłoskami w mózgowej szufladce, żeby przy kolejnym spotkaniu podzielić się tym ze mną.
A zatem – idąc za ciosem – pozwolą Państwo, że moja skromna osoba zapowie teraz nasz dzisiejszy repertuar. Tym artefaktom garmażu należy się tryptyk:
- krem pomidorowy
- harira
- gnocchi z sosem z gorgonzoli, suszonymi pomidorami i natką pietruszki
- butter chicken – około 10 porcji
- tarta z pieczonym kalafiorem, oliwkami liguryjskimi i serem fontal
- tarta czekoladowo – kajmakowa.