Wrocław ciągle pozostaje dla mnie do końca nieodkryty. Mimo że byłam tam już sporo razy, to zawsze odkrywam coś nowego. Niby jestem w tych samych lub podobnych miejscach, ale zawsze jest jakaś nowa uliczka, nieznany most, albo fajna kamienica. Najbardziej podoba mi się że to miasto jest takie rozległe i przestrzenne. Krakowowi – patrząc obiektywnie i z całą miłością – brakuje tej przestrzeni. Tu jest rozlegle, szeroko, a obecność kanałów Odry robi swoje. Jako miejska kobieta czuję się we Wrocławiu jak ryba w wodzie. W wodzie Odry, rzecz jasna.
Chociaż jeśli chodzi o jedzenie, tu wciąż królują dwie opcje – hinduska Masala tuż przy Rynku, oraz Woo Thai. Masalę poleciła mi z resztą naszą bufetowa klientka, a ja zaufałam jej w ciemno, mimo że przechodziłam tamtędy wiele razy i jakoś nie byłam przekonana do wejścia. Oprócz tego, że jedzenie jest pyszne, to jeszcze wystrój jest nietypowy jak na hinduską restaurację – chociaż elementów etnicznych i regionalnych nie brakuje. Po prostu ktoś to inaczej wymyślił i dał zagrać innym kolorom. Woo Thai to z kolei tajski street food, ale porcje są normalne i przychodzą mniej więcej razem – nie ma tak nielubianego przeze mnie food sharing. Jak będziecie to zajrzyjcie koniecznie – poleciłam te miejscówki już kilku osobom i nikt nie był niezadowolony.
A co tam u nas? Będą próby chlebowe, zakwas już nakarmiony. Na razie w brudnopisie, bo wciąż czekamy na blaszki, poza tym nie wiadomo czy chleb wyjdzie, ale jakoś jesteśmy w miarę dobrej myśli.
A póki co menu:
- krem pomidorowy
- butter chicken – kawałki piersi kurczaka w sosie maślano – jogurtowo – orzechowym, z ryżem basmati i kolendrą
- tarta szparagowa z kozim serem i słonecznikiem.