W dniu swoich czterdziestych urodzin Ewa przyniosła nam prezenty – doniczkę z lawendą i dwa rogaliki z nadzieniem pistacjowym. Niby że nazywają się croissanty, ale my już od dawna odgapiliśmy ich nazwę od współwłaścicielki miejsca, w którym kiedyś krótko pracowałam – otóż mówimy na nie KUROSANTY. Takiej nazwy właśnie używała pani Aneta. I nie była to snobka krzeszowicka – wannabe z Krakowa – krakowska przedsiębiorczyni, grażynowa archetypiara – z takich najłatwiej się śmiać (taka też mnie kiedyś zatrudniała 😄). To świetnie wykształcona pani, związana życiem zawodowym z branżą filmową, kiedyś nawet mignęła mi na scenie podczas KKF. Trochę bujająca w obłokach o artystycznych inklinacjach – nie dziwota, że jej i jej partnera wspólniczka, kobieta bardzo przedsiębiorcza, merkantylna, obrotna, wkrótce wyoutowała z interesu. Spodziewam się, że oboje przyjęli to z ulgą, gdyż ewidentnie nie nadawali się do biznesu. I dobrze dla nich. W każdym razie lawenda – mimo że ją podlewałam co dwa dni, dogorywa właśnie w doniczce. Jakbym ją przesadziła, poobcinała badyle i tak dalej – wciąż miałaby szansę na okno życia na naszym parapecie. No ale to kompletnie nie moja branża. Jeśli małżonek się ulituje, to może lawenda przeżyje. Trzeba przyznać, że pachnie wspaniale.
Całkiem dobrze pachnie też nasz lancz – ponieważ sos rosè do cannelloni jest dość aromatyczny. A skoro już jestem przy cannelloni, to,zapoznam Was z naszym dzisiejszym lanczem:
- krem kalafiorowy z tłoczonym na zimno olejem rzepakowym
- cannelloni nadziewane szpinakiem, ricottą, mozzarellą fior di latte i grana padano, zapiekane w sosie rosè
- tarta z pieczoną papryką, fetą i pestkami słonecznika.