I to jest ten moment, kiedy kochamy zimę w mieście. Dopiero co napadało, śnieg jest like a virgin. Defloracji dokonają wyprowadzane na spacer psy, pługi śnieżne i chlapiące samochody. Wtedy suknia panny młodej nie będzie już śnieżnobiała i niewielu będzie amatorów jej białego szaleństwa (wybaczcie – chociaż raz w sezonie muszę użyć tego obolałego od wyświechtania frazesu – znajduję w tym jakieś perwersyjne upodobanie). Póki co chwila trwa, ciemne i złowrogie gałęzie drzew nagle zyskały na romantyczności – cały świat zyskał na romantyczności. I to jest bardzo dobre, bo czasem romantyczność jest nam potrzebna – choćby i krajobrazu, gdy nie mamy w sobie jej pokładów, ponieważ nigdy nie przeczytaliśmy do końca „Dziadów” i „Pana Tadeusza”. Zapodając z prawniczej gwary – to właśnie mój casus.
Dlatego dziś się rozpędziłam i wrzuciłam także moje zdjęcie,które zrobił mi wczoraj małżonek w drodze do Bufetu. Wprawdzie jak prawie zawsze obciął mi nogi, ale mój brat cioteczny słusznie zauważył, że powinnam się cieszyć, że nie obciął mi głowy.
A menu na dziś jest rozgrzewające:
- krem z soczewicy i marchewki
- chili con carne z mielonej wołowiny, fasoli i papryki, podawane z grillowaną tortillą, kolendrą i kwaśną śmietaną
- tarta z pieczoną dynią, kozim twarożkiem, pomidorkami i czosnkiem niedźwiedzim.