
W poniedziałek po południu w końcu zepsuła mi się suszarka. Miałam ją chyba z osiemnaście lat – był to poczciwy Zelmer, made in Slovakia (pamiętam, że szukałam wtedy czegoś innego niż made in China). Jak na dzisiejsze standardy miała małą moc, zbyt gorące powietrze i od dawna nie miała końcówki zawężającej strumień powietrza. Miałam ją i miałam – chciałam już nowej, no ale przecież nie pozbędę się czegoś, co działa. W poniedziałek była tak miła, że po prostu się nie włączyła.
Udałam się więc w wirtualny świat marketu RTV AGD. Znalazłam następczynię dość szybko. Jest fajną, lekka, ma mocny nawiew. Ale przy okazji jest kolubryną i nie mieści się w szafce z lusterkiem. Na razie roboczo powiesiłam ją w kuchni na haczyku na przybory kuchenne, ale muszę wykombinować, żeby jednak wisiała w łazience. Plus nauczyć się z niej korzystać, bo wygląda to tak, jak przesiadka z Mini do Passata kombi – ciągle gdzieś tam się z nią obijam, nie potrafię wymierzyć odległości i mam trochę za krótkie ręce, żeby odpowiednio ją trzymać. Mam nadzieję, że szybko się wyrobię, a ręce trochę się wydłużą dzięki jodze 🤪.
Ale dobrze, że to się dzieje teraz – jakbym miała uczyć się nowej suszarki w wieku okołoemerytalnym, pewnie zrezygnowałabym z suszenia i obcięła włosy na jeża – dla wygody.
Ten tydzień, Moi Drodzy, jest naprawdę mocny. Dzień w dzień kończy nam się cały towar. Nie wiem, jak będzie dziś, pewnie zależy to po trosze od frekwencji w zakładach pracy, temperatury na zewnątrz i dzisiejszego lanczu. A lancz dzisiejszy wygląda tak:
- krem z soczewicy i pomidorów z kminkiem i kolendrą
- gnocchi ze szpinakiem i gorgonzolą, z serem grana padano i prażonymi orzechami włoskimi
- tarta szparagowa z mozzarellą fior di latte i pestkami dyni.