
Mam nadzieję, że jestem raczej fałszywą prorokinią niż Kasandrą. Prorokowanie tyczy się pośrednio wczorajszego tematu i obejmuje makaron z truskawkami. Otóż mam pewne obawy, że to domowe danie z dzieciństwa może stać się papieską kremówką 2.0. Oczyma wyobraźni widzę te potykacze obok barów i restauracji – STRAWBERRY PASTA A’LA IGA, PASTA WIMBLEDON, oraz bardziej potworkowate zachęty do zakupu jedynego i prawdziwego polskiego makaronu z truskawkami.
Tymczasem ostatni raz widziałam go w zeszłą sobotę w szpitalu w Opolu, kiedy to odwiedzana przez nas osoba dostała taki na obiad. Wtedy z resztą się dowiedziałam o całej akcji od młodszego pokolenia i nagłym ogólnoświatowym wzroście popularności tego dania.
To mi przypomniało, że w lato u dziadków na wsi mama z ciocią czasem przyrządzały na obiad zupę owocową – z grubsza był to kompot z makaronem w głębokim talerzu. I to się jadło aż się uszy trzęsły.
Natomiast na kielecczyźnie u małżonka odświętnie była jedzona również zupa owocowa – ze śliwkami, ziemniakami i masłem. Taka zupa istnieje oficjalnie i nazywa się garus. Popularna jest w różnych wersjach na Śląsku, w Małopolsce i w Kieleckim. A składników jest cały przekrój – mąka ziemniaczana, smażona cebulka, śmietana, a nawet koperek. Wspólnym składnikiem są ziemniaki i owoce. Nigdy nie jadłam garusa – swoją drogą nazwa brzmi nieco łacińsko i przypomina nazwę rzymskiego sosu rybnego – garum.
U nas dziś też garusa nie zjęcia, ale zjecie inne smaczne rzeczy:
- zupa z kapusty z pesto, grana padano, świeżymi pomidorami i ryżem arborio
- makaron fusili ze szpinakiem , gorgonzolą, grana padano i prażonymi pestkami dyni
- fusili z ragu bolońskim – zostało około DZIESIĘĆ PORCJI
- tarta z pieczoną papryką, cukinią, cheddarem i mozzarellą fior di latte.