
Wracamy po krótkiej przerwie. Udało nam się trochę odpocząć – ja byłam na małej turystyce (czy turystyka miejska to urboturystyka?) rogalowej, a małżonek w domu byczył się i doglądał Starej, której niespodziewanie się polepszyło. Póki co jest dość żwawa i znowu budzi nas w środku nocy, żeby uzupełnić jej jedzenie.
Poznań w listopadowy weekend marcińsko-niepodległościowy żyje rogalami do szpiku wielkopolskich kości. Rogale sprzedawane są nawet z polowych tymczasowych stoisk – takich, z których sprzedaje się truskawki w sezonie. Ja spróbowałam niecertyfikowanego – bo z masłem – na samym poznańskim rynku. W kawiarni o nazwie – nomen omen – “Rogal”. Przy okazji zobaczyłam sobie koziołki na Ratuszu i usłyszałam hejnał (był ten hejnał jakiś dziwny i niepodobny do prawdziwego hejnału 😜). Rogal z “Rogala” był pyszny – trochę lepszy od tego z cukierni obok. Nachodziłam się po mieście – w dwa dni przeszłam trzydzieści kilometrów. Przypomniałam sobie topografię, poznałam trochę Wildę. Wybrałam się nawet sama na poranny spacer w poszukiwaniu Szatana, który według Grabaża z Pidżamy Porno ją zamieszkuje. Szatana nie znalazłam – ale może go po prostu nie rozpoznałam.
Dobra – koniec żartów, bo w Bufecie są już cztery głodne osoby. Wjeżdża menu:
- zupa z kapusty z pesto, pomidorami, ryżem Arborio i serem grana padano
- tażin z kurczaka z suszonymi morelami, nerkowcami i bulgurem
- tarta z pieczoną dynią piżmową, suszonymi pomidorami i fetą.