Oszczędzę Wam nieśmiertelnego sloganu, którym jesteśmy raczeni od berbecia:D. Podzielę się raczej wspomnieniem wiktuałów z wigilijnego stołu i małym przepisikiem na śledzia. A czemu międzyczas? Oczywiście chodzi mi o ten dziwny tydzień międzyświąteczno-noworoczny. Takie zawieszenie, zamulenie i czekanie na mrozy. W mojej branży grudzień wygląda z grubsza tak, że cały miesiąc jest mnóstwo pracy, bo „śledziki” i wigilie pracownicze, potem 2-3 dni spokoju i od nowa akcja, bo przecież trzeba przygotować Sylwestra. Już dawno odpuściłam sobie to wydarzenie na gruncie towarzyskim, a skupiłam się na „obchodzeniu” go na niwie zawodowej. Nie widzę potrzeby. No, chyba ze jakaś miła domówka po pracy…
Dziś nie mam żadnego obiadowego pomysłu, nie miałam czemu robić zdjęć, bo w lodówce są postświąteczne „zjady”. Napiszę więc trochę o wigilijnym menu w moim domu. Co do tegorocznych smaków – trochę zmodyfikowałyśmy karpia, który jest moczony w mleku, skrapiany cytryną i smażony na sklarowanym maśle (sklarowane masło – patrz: „Ten pasztet”). Potem polewamy go sosem z masła, prażonych migdałowych płatków i natki pietruszki. Tym razem dodałam do sosu skórkę startą z cytryny. Okazała się brakującym ogniwem (r)ewolucyjnym. Dalej była nasza ulubiona sałatka śledziowa. Oto zarys:
- ugotować 2 średnie ziemniaki w mundurkach, obrać i pokroić w kostkę centymetr na centymetr)
- obrać i pokroić w podobną kostkę 2-3 jabłka (najlepiej oczywiście szare renety)
- pokroić pół kilograma marynowanych płatów śledziowych na niewielkie kawałki
- dodać jogurt naturalny (400 g), ze 3 łyżki majonezu, garść posiekanych orzechów włoskich, sól i pieprz.
Niestety nie mam żadnej dokumentacji fotograficznej, bo rodzinna etatowa reporterka zaległa w barłogu bólem pleców złożona. Trudno, wystarczy wyobrazić sobie jasnego koloru składniki wymieszane z jogurtem. Można dosypać natkę, pojawią się wesołe zielone kropeczki :P.
A teraz, cytując Mahcina Kydhyńskiego, „nieśmiało pozwolę sobie na odrobinę phywaty”. Od razu zaznaczam, że nie będzie to opowieść o tym, jak z żoną po raz setny odwiedzaliśmy Lisbonę, lub naszego przyjaciela Stinga. Będzie to opowieść o barszczu. A raczej wtręt oraz rodzicielki pochwała. Otóż koleżanka z pracy poprosiła mnie o przepis na barszcz. W tym roku na jej barki spadło przygotowanie Wigilii z powodu absencji rodzicielki. Dałam jej więc TEN przepis. Gdy się wczoraj spotkałyśmy, pierwsze co powiedziała to: „Zrobiłam barszcz według Twojego przepisu i tata powiedział, że jest lepszy od tego, który robi mama!” Jaki tam on mój, ja go tylko niosę pod strzechy, ale od razu zadzwoniłam do mamy żeby podnieść jej nastrój!
No dobrze, wystarczy tych nostalgii, dziś wielkie zakupy. Lodówka się zapełni, a ja będę miała składniki na kolejny przepis, który zamierzam tu zamieścić wraz z didaskaliami. Nie widzicie tego, ale właśnie zacieram ręce w uciesze, wyobrażając sobie półki pełne jedzenia. Ach te małe szczęścia i ich smak, hehe!