Pierwszy raz od czerwcowej wyprawy do stolicy pojechałam ci ja za miasto. Niedaleko – w okolice Skawiny, żeby odwiedzić dobrą kumpelę, która mieszka na wsi od dziesięciu lat. W celu dotarcia na miejsce musiałam znależć sobie busa, odszukać jego nowy przystanek i odbyć podróż do Skawiny, skąd odbierała mnie Ola. Dawnom busa nie używała, bo w tym roku prawie nie wyjeżdżam, poza tym nigdy nie byłam przekonana do tego typu komunikacji. Większosć tych pojazdów to cudem wskrzeszone przez mechanika zombies. Zawsze zapchane, średnio pachnące, a kindersztuba kierowców to osobny oddział.
Tak było i tym razem. Gdy chciałam kupić bilet po wejściu do pojazdu, przywitała mnie wiązanka przemiłego kierowcy – wiecie która, te dwa klasyczne wyrazy, jeden pięcio- drugi trzyliterowy. Nawet się specjalnie tym nie przejęłam, pomyślałam tylko, że dziad jest wyjątkowym frustratem. Przy wychodzeniu zrozumiałam, dlaczego za przejazd płaci się przy wyjściu. Szybko, szybko, każdy wysiada, o paragonie nie ma mowy. Potem na miejscu było już tylko lepiej – wino, kobiety i trochę śpiewu (wykonałam odgrzebaną piosenkę z Psa Pankracego „Noga Pana to wspaniały psi towarzysz, kolo nogi chodzę grzecznie jak elegant…”). I zastanawiam się, kiedy cywilizacja dotrze do busiarzy. Termin „nędza galicyjska” w tej sferze to nadal stan realny.
Dziś krem z ciecierzycy i pomidorów.
Na drugie są gnocchi z dynią hokkaido, serem pecorino romano, pomidorami i speckiem.
Albo tarta z duszonymi porami, gorgonzolą i pestkami dyni.
W słodyczach mamy Kanadyjczyków i BLONDIE.