Muszę się wybrać do kina w celu obejrzenia „Czerwonego Pajaka”. Nie tylko przez zainteresowanie samą historią, ktora i tak przyciągnie do kina wielu żądnych krwi. Ja mam też inny powód. Niektore sceny były bowiem kręcone na ulicy Krzemionki, gdzie budynek liceum odgrywał rolę jakiegoś urzędu. W kamienicy naprzeciwko mieszkała wtedy moja siostra Barbara, która to użyczyła na kilka godzin swojego okna, gdzie oświetleniowcy wstawili wielki reflektor. Oczywiście za pięć dych. Pięć dych urasta tu do stawki-symbolu, bo bardzo często w kuchni namawia się młodych niewiedzących kucharzy do podjęcia różnych czynności za wyżej wymienioną kwotę. Na przykład zjedzenia garści papryczek piri piri. Albo surowej watróbki. Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś dał się namówić na tę formę zarobku. Widziałam za to kilka razy, jak frajerzy jedli papryczki za darmo. Potem dym wylatywał im uszami, a gawiedź (czyli my) miała swoje igrzyska.
Igrzyska ważne, ale ważniejszy jest chleb. I tu wkraczam ja – cała w czerni, albo w zielonej zapasce w ludowe kwiaty. I proponuję Wam co następuje:
– zupę kukurydzianą z imbirem, limonką i mleczkiem kokosowym
– cannelloni nadziewane pieczonym bakłażanem i ricottą z sosem rosè
– tartę czekoladową, którą później zastapi cytrynowa
– świeżą partię Kanadyjczyków.