Mniej więcej pięććdziesiąt procent rzeczy, które tu piszę, pochodzi od mojego małżonka (tu aż mnie ręka świerzbi, żeby napisać, że mniej więcej tyle samo ludzi pochodzi od małpy). W każdym razie on niespecjalnie interesuje się nowobufetowo-fejsbukowymi wypocinami swojej małżonki – mówi, że woli tego nie czytać. Raz na jakiś czas mówię mu, co tam napisałam, tak z grubsza – wtedy słyszę przeważnie:
” I znowu napisałaś o tym, co ci powiedziałem.” Niezmiennie odpowiadam, że jest moją największą inspiracją.
Dziś jednak nie powiedział nic, co mogłabym tu umieścić. Przy dzisiejszej aurze jedyną „inspiracją” był starszawy pan za oknem, który miał na głowie czarną czapkę, założoną tak, jakby był Smerfem. Patrzyłam na jego profil i wpadałam w rechot, bo wyobrażałam sobie, jak tę czapkę misternie układa przed lustrem z wprawą rasowego hipstera. Sami przyznacie, że historyjka nie porywa i jest raczej prymitywna, ale są dni że gagi i sytuacje rodem z „13 posterunku” bawią.
Za to w kuchni dziś różnorodnie i inspirująco.
Jest zupa z kukurydzy z imbirem i mleczkiem kokosowym. Jest tarta z ostrym salami, fetą i kukurydzą.
Jest także wyczekiwany SLOPPY JOE.
I prawie na końcu (but not least) jest makaron penne. Z dwoma sosami do wyboru – albo boloński, albo aglio olio pommodoro.
Na samym końcu są jak zwykle słodycze. Dziś nie byle jakie. To dwie tarty – z białą czekoladą i sosem truskawkowym, oraz z masą blokowo-czekoladową z herbatnikami.