Przypomniałam sobie te poczciwe czasy, kiedy niezwykle nas bawiło – emocjonowało i trochę oburzało wręcz – kiedy w jednej z pierwszych edycji Big Brothera w Niemczech niejaki Zlatko nie wiedział kim był Szekspir. Po opuszczeniu programu, by kuć żelazo póki gorące i wykorzystać swoje pół minuty, nagrał singiel „Who the fuck is Shakespeare?” Potem Big Brothery zawitały i do nas, a z nimi „Bar”, „Łysi i blondynki” i kilka innych podobnych tworów. Wraz z nimi Frytki, Dody, Klaudiusze i inne Gulczasy. Było to duże wydarzenie socjologiczne, chociaż w gruncie rzeczy programy były nudne jak flaki z olejem. Mnie i moje siostry zawsze bawiło, kiedy uczestnicy wypowiadali się o nominowanych przez siebie do opuszczenia programu. Przeważnie dowiadywałyśmy się, ż „osoba ta” to właściwie przyjaciel, do rany przyłóż, najlepszy człowiek pod słońcem. Ale jednak – cóż – musiał odejść.
Teraz Frytka to już Maja, do tego nawrócona przez jakąś chrześcijańskoidalną sekcję. Dodo miało swoje pięć minut parę ładnych lat temu, ale pomyliło je z początkiem kariery. Idą nowe czasy, teraz nastały formaty, że jednak wybrana przez telewizję „gwiazda” uczy innych jak być dobrą sprzątaczką, czy umieć się przyzwoicie ubrać. Albo też prosty lud pokazuje bogom telewizyjnym, czego się tam specjalnego w tych swoich czworakach wyuczył – śpiewać, tańczyć, a może połykać ognie…
Ja, pierwsza naiwniaczka RP, nie wpychałam się z butami do tefałenów, postanowiłam jednak porobić w realu.(nie mylić z Madrytem). Na przykład dziś – oto co porobiłam, a właściwie porobiliśmy:
– krem z dyni z mleczkiem kokosowym, imbirem i limonką
– tacos kukurydziane (a więc bez glutenu) z wołowiną, salatą, pomidorami, świeżą kolendrą i śmietaną
– tarta z białymi szparagami, serem manchego i pestkami słonecznika
– lasagne z warzywami bez beszamelu (a więc lżejsza sporo)
– Kanadyjczycy
– wilgotne, czekoladowe brownie, do którego produkcji zużyliśmy aż siedem tabliczek ciemnej czekolady.