Może niektórych to zdziwi, ale wczoraj popylałam jeszcze jednośladem. Rano było znośnie, ale koło osiemnastej było wiadomo, że skoro przyszła pełnia, to skuje mrozem na kilka dni. Pojechałam na Plaszów do koleżanki i trochę marzły mi stopy i palce u rąk, a na chodnikach marzła woda w kałużach, przygotowuąjc się do nocnej zmiany stanu skupienia. U koleżanki się rozgrzałam, znalazłam drugą parę rękawiczek w plecaku i pełna optymizmu popedałowałam w drogę powrotną. Większość trasy biłam sie z myślami – kupować miesięczny, czy być twardzielką i dać sobie szansę szosowego szusowania? W podwójnych rękawiczkach jechało się znakomicie, nie było ślisko, dlatego poczułam zew i postanowiłam jeździć rowerem prawie do Wigilii. Cóż z tego, skoro przy Dekerta złapałam gumę. Jakiś zły bożonarodzeniowy gnom zniweczył mój plan plenerowych zimowych ćwiczeń fizycznych. Trudno. Teraz będę się wozić MPK do dwunastego stycznia włącznie. A w związku z brakiem ruchu utyję, spuchnę i posiwieję, jak Mistrz z serii kryminałów Świetlickiego.
To tyle tytułem wstepu, sedno jest takie:
– krem z ciecierzycy i pomidorów
– krem z selera z gorgonzolą
– chili con carne (wersja nowsza, bogatsza – z winem, boczkiem itd.) z grillowaną pszenną tortillą
– tarta z oliwkami, karczochami, fetą i suszonymi pomidorami
– tarta z pieczonym kalafiorem, camembertem, pomidorkami, serem grana padano i czarnuszką
– kruche ciasto z porzeczkami