Wyobraź sobie, że zrobiłaś bardzo dobrą florencką zupę z fasoli z różnymi dodatkami. Jest smaczna, sycąca, klienci chwalą. I przychodzi pierwszy raz jakaś pani w średnim wieku, kupije zupę i pyta czy dobra. Odpowiadasz zgodnie z prawdą, że u was zupy są dobre. Pani dostaje zupę i za chwilę wstaje od stolika i pyta czy mamy jakieś magi, bo zupa jest kompletnie bez smaku. Z jednej strony podkopuje to twoją wiarę w siebie, ale po słowach pani wymieniasz spojrzenia z jednym ze stałych klientów, a jego wzrok mówi coś w stylu:” Ciiicho, to wariat”. Jesteś trochę złośliwa, więc pytasz owego stałego klienta gdy wychodzi, jak mu smakowała zupa. Oczywiście on znakomicie odgrywa swoją rolę i trochę z teatralną przesadą zaczyna ze swoją towarzyszką głośno rozpływać się nad niezwykłymi walorami smakowymi zupy. Z wdzięczności posyłasz mu całusa. I myślisz, już bez złośliwości, że jeśli ktoś całe życie jadł zupy z magi i vegetą, to każda zupa musi mieć dla niego smak magi (nie mylić z magią) i vegety, inaczej traktuje ją jak bezpłciowy nijaki płyn.
Możecie się sami przekonać, jak smakuje zuppa di fagioli alla fiorentina, bo zostało jeszcze około dziesięciu porcji.
Reszta repertuaru kształtuje się następująco:
– krem z ciecierzycy i pomidorów
– florencka zupa z fasoli z jarmużem i grzankami (powtarzam, bo wiem że nie wszyscy czytają moje wypociny poprzedzające twarde dane o lanczu)
– makaron farfalle z grillowaną cukinią i sosem śmietanowo-winnym, z zielonym pieprzem i wyrazistym serem pecorino romano
– tajska wołowina massaman w mleczku kokosowym, podana z ryżem basmati i świeżą kolendrą (narobiłam wczoraj jak dla batalionu, więc trochę jeszcze mamy)
– tarta z burakami, gorgonzolą, pomidorkami cherry i pestkami dyni, posypana lekko czosnkiem niedźwiedzim
– sernik nowojorski z musem malinowym.