Wymagania mam niebotyczne, wiem, ale chciałabym czytać o jedzeniu tylko i wyłącznie kogoś, kto dorównuje stylem Markowi Bienczykowi i Tadeuszowi Pióro. Albo samych wyżej wymienionych. Wiem że to nierealne, bo trudno żeby wszyscy czystej krwi literaci i erudyci, którzy niejedną literatkę wódki z Polszczyzną wychylili, parali się po godzinach wysławianiem rozkoszy stołu. Poza tym któż prócz nich ma takie doświadczenie w lukullusowych ucztach, a jednocześnie taki bagaż przeczytanych książek i delikatny acz szaleńczy i ironiczny humor. Skoro to głos wołającej na puszczy i marzenie ściętej głowy, dlatego bardzo mało czytam takich publikacji bo zawsze wypadają tak blado, jak w piosence Procol Harum. A panów Bieńczyka i Pióra pisanie o jedzeniu to dla mnie wzorzec z Sevres (w Polsce to pewnie byłaby Magdalenka albo inny Raszyn Janki). Postawiłabym ich sobie w gablotach oprócz kilku innych ludzi, których już dawno miałam tam zataszczyć i kazała stukac tekściki, karmiąc przy tym cateringiem z Nomy, albo z jakiejś rzymskiej trattorii i pojąc obficie przednimi trunkami. Musiałabym wziąć na tę okoliczność sporą pożyczkę w banku, żeby opłacić samolot z cateringami i dobre drogie trunki. Ale co tam – raz się żyje, czyli po współczesnemu ale nie mojemu YOLO.
Przejdę już do swoich bufetowych specjałów i podzielę się z wami listą degustacyjną na dziś. A dziś bogactwo – zresztą czytajcie sami:
– krem z groszku z miętą i jogurtem
– florencka zupa z fasoli z jarmużem i grzankami – muszę przyznać że to jedna z moich ulubionych
– cannelloni nadziewane szpinakiem i ricottą, zapiekane w sosie rosè
– kurczak perski w sosie z suszonymi śliwkami i korzennymi przyprawami, podany z kaszą bulgur i świeżą miętą
– tarta wytrawna ze szparagami, żółtymi pomidorkami, mozzarellą i pestkami słonecznika
– tarta bakewell z masłem orzechowym, warstwą dżemu malinowego i malinowym lukrem.