Każdy ma takie swoje przyzwyczajenia, rzeczy które musi zrobić w określonej kolejności, albo koniecznie zjeść w danym połączeniu. Nie nazwałabym tego nerwicą natręctw bo to jest jednostka chorobowa, ale to są te drobne wariactwa czy smaczki, które decydują o naszej wyjątkowości. Albo wręcz przeciwnie – szukamy ludzi z dziwotami podobnymi do naszych, żeby odetchnąć z ulgą, że inni też tak robia i nie zdziwaczeliśmy jeszcze do końca.
Ja mam taką jedną rzecz, a mianowicie umywalki – gdziekolwiek jestem i widzę przybrudzoną umywalkę i zaschnięte ślady kropel na stalowym kranie, zawsze dokładnie ścieram kran i obmywam paprochy. Po prostu nie mogę się powstrzymać, to jest silny impuls, poza tym mam natychmiastową gratyfikację w postaci mycia rąk w czystej umywalce. Jest to śmieszne o tyle, że nie należę do pedantycznych czyściochów, wyznawczyń perfekcyjnej pani domu w osobie Małgorzaty Rozenek (oczywiście w duecie z Majdanem Jarosławem, bo ta dwójka stanowi związek frazeologiczny). Częstokroć przedkładam odcinek serialu lub książkę nad pozmywanie po obiedzie. Podobnie mam z kanapkami – wszystkie na słono bez majonezu uważam za wybrakowane i kalekie, będące tylko fazą imago w drodze do pięknego motyla. Przyznaję się do tego bez bicia, bo założyłam a priori że każdy ma coś podobnego w arsenale swoich przekonań i zachowań – więc raczej szukam sojuszników niż ogłaszam wszem i wobec że jestem freakiem.
W gotowaniu nie mam naleciałości – nie mieszam gulaszu dokładnie trzydzieści trzy razy i nie wrzucam dokładnie pięciu ziarenek ziela angielskiego do rosołu.
A propos gulaszu, to właśnie on jest dziś reprezentantem w kategorii: główne danie lanczowe. Ale po kolei:
– toskańska zupa pomidorowa ze zgrillowaną bagietką w środku, z dodatkiem oliwy extra vergine i pesto z bazylii
– gulasz z wołowiny ze śliwkami na ciemnym piwie, podawany z bulgurem
– tarta z pieczoną dynią piżmową, fetą i pestkami słonecznika
– brownie z sosem karmelowym.