Witam Moi Drodzy. Ten latosi lipiec bardzo mnie nie lubi. Mimo że jest miesiącem moich urodzin i ja darzę go wielką sympatią. Widocznie z nami jest tak jak z Polakami i Czechami – Polacy ich uwielbiają , ale jest to miłość jednostronna, nieodwzajemniona i platoniczna. Zresztą średnio na cztery dni urodzinowe we dwa pada deszcz – tu się dodatkowo ta czesko-lipcowa niemiłość manifestuje. Dlaczego o tym piszę? Bo mało było wczorajszego froterowania podłogi i szukania szkieł. Lipcowy bóg mordu chce więcej. Dlatego wczoraj kazał mi (na pełnej nieświadomej) wsypać kilogram soli do podręcznego pudełka na cukier. I rano małżonek ukręcił sernik nowojorski, który zachowywał się i wyglądał inaczej niż zwykle. Ale urósł i wyszedł. I ja, rozumiecie, pytam Piotrka czy zamówił sól, bo już nie ma. I wtedy, jak w „Biegnij Lola, biegnij”, miałam przed oczami scenariusz – tylko wstecz, a nie do przodu aż do śmierci czy kalectwa, jak to było u Tykwera. I zobaczyłam siebie wczoraj, napełniającą kilogramem soli pojemnik. I wszystko stało się jasne. Sernik jest słony jak cholera.
Plus jest taki, że nie doznałam iluminacji po fakcie i nie wysłałam kawałków sernika w najbliższe sąsiedztwo, w Wasze ręce i brzuszki. Wtedy wstyd byłby przeogromny. A tak – są tylko utyskiwania skwaszonej dziś nieco Bufetowej. W sumie da się wytrzymać.
Za to są dwa lancze, a deser awaryjno-zastępczy kończy się piec. Całość zaś przedstawia się następujaco:
– krem z kalafiora z brokułami
– tajska wołowina massaman w mleczku kokosowym z ryżem basmati, orzeszkami ziemnymi i świeżą kolendrą
– cannelloni nadziewane pieczonym i bakłażanami i ricottą, w sosie z pomidorów, oliwek, natki pietruszki, czosnku i oliwy extra vergine
– tarta z bakłażanem, zielonymi i czarnymi oliwkami, fetą i wędzoną papryką
– sbriciolata czyli włoskie ciasto z serem ricotta, świeżymi malinami i borówkami amerykańskim.