Przez całe lato udało nam się uniknąć rozlewu krwi. Natura była dla nas wyjątkowo łaskawa i żaden drapieżca nie zaatakował nas w minionym sezonie. Prawdę mówiąc – wyparliśmy ze świadomości jakąkolwiek możliwość stawienia czoła groźnemu przeciwnikowi, właściwie zapomnieliśmy o jego istnieniu. Aż do dzisiejszej nocy.
Najpierw obudziłam się ja, instynktownie czując, że coś jest nie tak. Potem poczułam silne swędzenie na prawym ramieniu i prawej stopie. Już wiedziałam, że zostałam zaatakowana, mimo że sen jeszcze na dobre mnie nie opuścił. Nie chcąc wybudzać współmałżonka okutałam się w kołdrę i postanowiłam przeczekać. Jakiś czas później nastąpił drugi, zmasowany atak – swędziało czoło i prawa dłoń. Nad uchem uslyszałam brzęczenie i pacnęłam się w czerep z dosć dużą siłą. Myślałam że już po agresorze, ale za jakiś czas małżonek został również pokąsany. Bohatersko podniósł się, zapalił lampkę, a naszym oczom ukazał się komar – krwiopijca, przyczajony na ścianie. Bydlę było tłuste i opite, ale mąż bez wahania pozbawił je życia, by chronić rodzinę. Krwawa smuga na białej ścianie tylko unaoczniła nam, jak duzo krwi straciliśmy i czym mógłby się skończyć kolejny atak przeciwnika. Kładąc się małżonek zaznaczył, że zareagował jak prawdziwy myśliwy, bo ogląda dokument o mieszkańcach Alaski, którzy się z grubym zwierzem nie patyczkują i polują żeby przeżyć (w tym czasie ja czytam mrożący krew w żyłach reportaż „Jutro przypłynie królowa”, ale nie wydobywa on ze mnie instynktów myśliwej).
Zostaliśmy uratowani, a wielka bulwa, którą miałam na czole powoli zanika.
Wprawdzie trochę niewyspani, ale dla Was zawsze na posterunku. Kończymy już produkować dzisiejszy lancz, a w jego skład wchodzą:
– krem z pomidorów i papryki z oliwą i ziołami
– penne z grillowaną cukinią i sosem śmietanowo-winnym, z zielonym pieprzem i serem pecorino romano
– tarta z brokułami, oliwkami, serem lazur i oregano
– sbriciolata – włoskie ciasto z serem ricotta i czarnymi porzeczkami.