Moje wczorajsze – tłustoczwartkowe losy potoczyły się niespodziewanie w kierunku prawdziwego, domowego pączka. Wszystko dlatego, że umówiłam się z koleżanką na wieczorne rozmowy przy butelce wina. Postanowiłam w tym celu wreszcie zajrzeć do niedawno otwartej winiarni Miro, na Rynku Podgórskim. Nie dość, że wybrałyśmy sobie z półki wino, które okazało się wyśmienite, że pan obsługujący nasz stolik okazał się przemiły i profesjonalny, to jeszcze przyniósł nam talerzyk z poczęstunkiem – dwoma dorodnymi pączkami. Na oko od razu było widać, że nie są to jakieś przemysłowe twory-wykwity, ale pączki manufakturowe i domowe, pączki kameralne i właściwe. Właściwie z wyglądu przypominały paczki mojej mamy. Smak również był przyrównywalny do tych maminych. Ach! Co za wspaniałe zakończenie pracowitego dnia – wino, rozmowa i pączek doskonały. Okazało się, że właściciele mają jeszcze lokal gastronomiczny za rogiem i to tam dokonało się wyrabianie, rośnięcie, formowanie, powidłowanie i smażenie. Osobę odpowiedzialną za tę pyszność serdecznie pozdrawiam, chociaż są małe , żeby na te łamy dotarła. Konkludując – czasem człowiek potrafi znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze i chociaż na trzy godzinki osiągnąć status pączka w maśle.
Dziś, w postpączkowym krajobrazie wszystko powoli wraca do normy. A ja wymyśliłam sobie nowe wegańskie danie na lancz. To curry a’la satay na bazie pikantnej czerwonej pasty, mleczka kokosowego i własnej roboty masła orzechowego. Zapowiada się całkiem smacznie. A pozostałe pozycje w menu? Już wymieniam:
– krem z soczewicy i pomidorów z kminkiem i kolendrą
– zupa kukurydziana – kilka porcji
– czerwone curry na bazie mleczka kokosowego i masła orzechowego, z kalafiora, pieczonej marchewki i ciecierzycy, podawane ze świeża kolendra i ryżem basmati
– tarta z dynią, suszonymi pomidorami, serem kozim i tymiankiem
– tarta czekoladowa-blok, z kawałkami herbatników i orzechami włoskimi.