Wszechobecny temat koronawirusa wdziera się jak wirus we wszystkie aspekty życia. Trochę jestem nim przytłoczona, chociaż oczywiście zachowuję stosowne środki ostrożności i nakupiłam włoskich makaronów na zaś. Małżonek sobie dworuje, że przyjdzie być może czas, kiedy paczkę makaronu i opakowanie papieru toaletowego będzie można zamienić na mieszkanie w bloku, ale mam nadzieję że jednak do tego nie dojdzie. Wczoraj, żeby się jeszcze dobić, zaordynowaliśmy sobie „12 małp”, a do wyboru mieliśmy jeszcze „World War Z”. W obu gra Brad Pitt, przypomnę. Po piętnastu minutach seansu pochrapywałam już na kanapie. Skutkiem koronowego przebodźcowania, śniłam mocno o reperkusjach epidemijnych. W tych katastroficznych marach pojawił się – nie wiedzieć czemu – Tomasz Lis. Widocznie moja niechęć do niego jest większa niż sobie uświadamiam (tu od razu napiszę, że ucieszyłam sie, że powoli wraca do pracy – mimo całej tej niechęci – bo zawsze to dobrze, kiedy człowiek zdrowieje). W każdym razie otworzyłam oczy punkt czwarta rano i już ich nie zamknęlam, czekając z rezygnacją na budzik. Mam nadzieję, że ten niedobór snu nie wpłynie bardzo negatywnie na moje dzisiejsze ogarnianie rzeczywistości. Za wszelkie potknięcia i zakręty z góry przepraszam.
Dziś też małe święto – nasz najstarszy stażem klient, którego firma wysłała na pół roku do innych krajów, dziś pukał i machał w drodze do pracy. Bardzo się cieszymy na jego powrót, bo przywiązujemy się do ludzi.
Brak snu rzutuje zapewne na brak solidnego łącznika między częściami wpisu, dlatego przechodzę prosto do dzisiejszego menu, w którego skład wchodzą:
– krem kalafiorowy z pestkami słonecznika
– makaron linguine z pesto, świeżymi pomidorami i serem grana padano
– tarta z burakami, fetą, orzechami włoskimi, czisnkiem niedźwiedzim i odrobiną octu balsamicznego
– blondie z białą czekoladą, orzechami włoskimi i kremem z masła orzechowego.