Oto kolejny dzień – wiele takich już przeżyłam, wiele takich przede mną – w którym przegrałam odwieczną walkę. Nie jest to walka dobra ze złem, nie jest to bynajmniej wojna postu z karnawałem. To odwieczna walka z czasem – w sensie ogólnoludzkim i filozoficznym z góry skazana na niepowodzenie – no ale wiedząc że przegrywamy wojny, czasami uda nam się wrócić z tarczą z drobnych potyczek. Wtedy czyjemy, że wygraliśmy zycie, ze jesteśmy panami swego losu – uczucie to złudne, ale jakże silne. I dziś jest właśnie tak dzień, że jestem niesiona na tarczy – nawet nie wiem przez kogo. Lezę sobie na niej, obserwuję trochę bokiem, z dziwnej perspektywy kuchenne pobojowisko, które trochę udało mi się ogarnąć, ale czasu nie starczyło na przygotowaną i przemyślaną historię – stąd to szycie. Bycie niesioną na tarczy ma tylko jeden plus – w tej mało chwalebnej drodze pogryzam kawałek ciasta marchewkowego z rogu blaszki – znanego Wam już dobrze „spada” – gdyby nie te drobne przyjemnostki, wynikające z faktu zarabiania na życie gotowaniem i pieczeniem, moja egzystencja byłaby znacznie smutniejsza. Niektórych z Was zapewnie również, bo doskonale wiem, że juz pewna sympatyczna twarz uśmiecha się na myśl o cieście marchewkowym i zaraz chwyci za telefon, by zamówić spory zapas. A tak wyglada całe menu:
– zupa kukurydziana z makaronem z tortilli
– wegański tagine z ciecierzycą, bakłażanem, cuknią, suszonym morelami i prażonymi nerkowcami, podawany z bulgurem i kolendrą
– tarta z brokulem, gorgonzolą, oliwkami liguryjskimi i słonecznikiem
– ciasto marchewkowe z orzechami włoskimi i kremem waniliowym.