Obejrzałam w weekend, po dwóch latach od premiery, serial „Fleabag” – pewnie wszyscy już zdążyli go zobaczyć. Miałam bardzo dużo czasu na oglądanie, bo zachorzałam i siedziałam w domu. Czułam się na tyle źle, że w sobotę w lekkiej panice pobiegłam do pobliskiej prywatnej przychodni, żeby zrobili mi test na COVID, chociaż objawy miałam trochę inne. No ale jak człowiek sobie coś wkręci, to jest jak jest. Test okazał się negatywny – jedna kreska – a kiedy wróciłam do domu, wyraźnie czułam, że jakby mi lepiej. Potęga psychiki!
W każdym razie zapodałam sobie „Fleabag” – małżonek odpalił sobie inny serial o alternatywmpnej wersji historii – ja nie lubię takich zabiegów, bo zawsze mam nadzieję, że w takich serialach najważniejsze są młyny historii, świat przedstawiony i scenografia, a historie bohaterów są tylko tłem dla tego wszystkiego (po pierwszym sezonie małżonek przyznał racje mojej teorii).
Kończąc dygresje – absolutnie się zakochałam we „Fleabag”. Coż to jest za wspaniałe serialowe mięso. Taka najwyższej klasy polędwica wołowa – w ogóle nie wysmażona, w wersji rare. Ten scenariusz, te zabiegi formalne, ta główna postać! I to wszystko napisała pani, która zagrała główna rolę. Wspaniały talent, pozostaję pod wrażeniem. Po obejrzeniu dwóch sezonów miałam pustkę w sercu, głowie i żołądku. Bardzo chciałam obejrzeć coś podobnego – szukałam, ale zdaje się, że nic podobnego nikt nie wymyślił. CUDO <3
Pozostając z tą pustką, jednocześnie zdrowieję, co napawa mnie radością. Jeszcze rano w pracy nie czułam się zbyt tęgo, ale teraz jest dobrze, produkcja skończona – nic tylko kupować i spożywać. Zestaw na dziś jest taki:
- krem z selera z prażonymi orzechami włoskimi
- czerwone wegańskie curry z mleczkiem kokosowym, bakłażanem, cukinią, marchewką, fasolka szparagową i groszkiem cukrowym, podawane z ryżem basmati
- tarta z pieczoną dynią hokkaido, suszonymi pomidorami, kozim serem i tymiankiem
- sernik nowojorski z musem malinowym.