Najważniejszy morał z podróży nad polskie morze i z powrotem? Niezależnie od klasy pociągu i ceny biletu, jednakowo opóźniają się i tanie TLK i drogie Pendolino. W stronę mirza jechałyśmy finalnie osiem godzin, a z powrotem sześć i pół. A w obu przypadkach miało być jednak krócej. A żadnych kłopotów z trakcją i samobójców na torach po drodze nie odnotowałyśmy.
No ale czymże są niedogodności podróży i odleżyny od długiego siedzenia (czy może raczej odsiedziny), wobec możliwości zaczerpnięcia kilku haustów jodu u źródła? Wobec spaceru plażą z Orłowa do Sopotu? Było warto po stokroć, aczkolwiek takie podróże to jednak maksymalnie raz do roku, bo człowiek jednak wraca trochę rozstrojony. Człowiek – dodajmy – przestrzegający swojej diety, wcinający błonnik i unikający przypadkowego jedzenia na mieście oraz dużych ilości alkoholu. Już myślicie, że pisze o swoim świętej pamięcią dziadku? Ależ skąd – człowiek ten – być może mentalny dziadek – to ja. Wypuszczona z domu rzuciłam się na smażone owoce morza i inne jedzenie, którego na codzień nie tykam – jak ten przysłowiowy szczerbaty na przysłowiowe suchary. Do tego dwa piwka, kieliszek winka i oto od dwóch dni mój układ trawienny powoli dochodzi do siebie. Jest coraz lepiej, a na pewno pomogła mi kola, jednak ciagle występuje kawowstręt i wodofilia.
Tak – podróże są męczące, ale doświadczenia u ich celu wyrównują niedogodności. Człowiek szybko zapomni o żołądeczku i główce i za miesiąc już będzie planował łikendzik, albowiem jest człowiekiem – istotą niby rozumną, ale w sumie to chyba są plotki, o tych sapiensach.
Trochę umęczona, ale w ogólności zadowolona, już Was prowadzę do celu dzisiejszej dykteryjki, czyli do naszego lanczu.
A oto propozycje:
- krem z dyni z mleczkiem kokosowym
- chili con carne z wołowiny, z fasolą i papryką, podawane z kolendrą, grillowaną tortillą i kwaśną śmietaną
- tarta szparagowa z serem provolone i dymką
- sernik nowojorski z musem truskawkowym.